Rozpocznie się kolejne święto metalu, a oni jak zawsze będą jego gwiazdą. Może i w ostatnich latach nieco przybladłą, ale jedyną w swoim rodzaju – bo czy jest jakaś inna Metallica? Inny zespół, który od trzydziestu lat dostarcza radości milionom ludzi słuchających ciężkiego rocka na całym świecie? Zanim jednak chłopcy z Bay Area, czyli James, Lars, Kirk i Bob, ponownie odwiedzą kraj nad Wisłą, możemy poczytać sobie o początkach zespołu, w którego pierwszym składzie grał legendarny dziś już basista – Cliff Burton. O jego losach traktuje znakomicie napisana książka brytyjskiego dziennikarza muzycznego Joela McIvera „Żyć znaczy umrzeć", autora znanego z licznych publikacji na temat heavy metalu, m.in. biografii Metalliki i Slayera.
Cliff Burton, wbrew temu, co sądzi się o większości członków metalowych kapel, pochodził z normalnej rodziny z Castro Valley w Kalifornii. Jego rodzice, nauczycielka i inżynier, widząc, że chłopak interesuje się grą na gitarze basowej, nie szczędzili mu poparcia, opłacali lekcje gry, zachęcali do dalszego wysiłku, a gdy Cliff kończył szkołę, postawili ultimatum: jeśli chcesz grać i utrzymywać się z tego, dajemy ci trochę czasu, będziemy płacić twoje rachunki, graj! Cliff miał rzeczywiście dryg do gitary, młócił zapamiętale, do tego interesował się różnymi gatunkami muzycznymi: od Bacha do punk rocka. Książka świetnie pokazuje klimat wczesnych lat 80., kiedy rodził się trash metal, nurt, który rychło zdominuje ciężkie granie, a dzisiaj jest już historią.
Niedziwne, że Burton dołączył do Metalliki, a potem współtworzył kompozycje, które znalazły się na trzech pierwszych, klasycznych i najlepszych płytach zespołu. Stał się wirtuozem instrumentu, odpowiedzialnym za takie majstersztyki, jak kawałek o wyrywaniu zęba czy wbijający w ziemię „Orion". Nie jest dziwne, że lubił piwo i skręty, był wyluzowanym kolesiem noszącym dzwony i maniacko potrząsającym głową podczas koncertów. Nie jest też dziwne, że wiedza Cliffa na temat teorii muzyki, a zwłaszcza harmonii i melodii, dała szansę na muzyczny rozwój także jego nieco mniej wykształconym kolesiom. I nie jest wreszcie dziwne, że dzięki swej grze Cliff Burton zdobył sobie szacunek otoczenia i dziś zaliczany jest do jednego z najbardziej wpływowych basistów w dziejach metalu. Dziwne jest coś innego.
Była ciemna noc, gdzieś na drodze w Szwecji 27 września 1986 r. Metallica odbywała swoje kolejne europejskie tournée. Nagle autobus, którym podróżowali muzycy, z niewyjaśnionych do dziś przyczyn wjechał do rowu i przewrócił się na bok, przygniatając wypadającego przez okno Cliffa Burtona. 24-latek zginął na miejscu. Czy to nie jest dziwne?