Obserwowałem to w „mojej" Nowej Hucie, która u początku swojego krótkiego istnienia była zbiorowością ludzi zewsząd; próbowano z nich skleić mityczne ciało Hydry, potwora o nieznanym pochodzeniu i eksperymentalnej tożsamości.
Kim byli? Trudno powiedzieć. Okoliczne chłopstwo, powojenni uciekinierzy z zapyziałych wiosek Kujaw i Mazowsza, inżynierowie z awansu, zdeklasowani przedwojenni inteligenci, szaraczkowie z zaścianków wschodniej Polski. Wszystkich poddawano socjalistycznej obróbce na ówczesną stalinowską modłę. Łatwym tworzywem byli ledwie przez chwilę. Rychło, bo już niespełna dziesięć lat od osiedlenia pierwszych mieszkańców na placu budowy, nowohucki lud upomniał się o kościół. Doszło do słynnych zamieszek. Komuniści odpowiedzieli represjami i od tej pory niemal bez przerwy historia tego eksperymentalnego miasta to przeplatanie się sztucznego komunistycznego rytuału z budzącym się powoli do życia polskim, zanurzonym głęboko w katolicyzmie, tradycjonalizmem.
Wyjątkowych momentów w tym procesie zyskiwania nowej tożsamości było wiele. Najpierw konsekracja w 1977 roku przez Karola Wojtyłę słynnej Arki Pana, poprzedzona dziesięcioletnim celebrowaniem mszy świętych pod otwartym niebem. Dwa lata później głośny zamach na pomnik Lenina, którego sprawców nigdy nie ustalono, a dzisiejsza plotka głosi, że była to prowokacja wymierzona w papieską mszę pod murami Arki. Potem wyjątkowo intensywny epizod solidarnościowej Komisji Robotniczej Hutników przy kombinacie im. Lenina. Po stanie wojennym uliczne protesty, które jak igrzyska gromadziły na ulicach tysiące manifestujących i goniących się z milicją młodych ludzi. W końcu rok 1989 i skuteczne wyrzucenie na śmietnik historii peerelowskich skojarzeń i nazewnictwa z poprzedniej epoki.
Jak długo tworzyła się tożsamość tego miejsca każąca z dumą mówić niedawnym przybyszom i tam urodzonym, że nie są z Krakowa, ale z Nowej Huty? Trzydzieści, czterdzieści lat? Jedno pokolenie? Dobrze znam tych ludzi. Zarówno żyjących jeszcze budowniczych socjalistycznego miasta, jak i ich dzieci. Nie mam wątpliwości, że wrośli głęboko korzeniami w tę ziemię. Nie potrafią widzieć świata z innej perspektywy niż nowohucka. Są bezkrytyczni i dumni z miasta, w którym spędzili całe życie. Cud zakorzeniania wydarzył się jakby kompletnie bez ich woli.
Jeszcze lepszym przykładem jest rosyjski Kaliningrad, z którym też wiążą mnie bliskie, rodzinne relacje. Poprzednik Kaliningradu, Koenigsberg, stolica Prus Wschodnich, był miastem do szpiku kości germańskim. Wynik wojny wygnał większość mieszkańców na tereny dzisiejszych Niemiec. Niewielka populacja rozbitków była wykorzystywana do prac rozbiórkowych i budowy nowego miasta. Niemieccy niewolnicy Stalina szybko wymarli. Resztę rozproszono, a do podnoszonej ze zgliszcz metropolii sprowadzono ludzi głównie z Białorusi i Ukrainy. Trochę Azjatów i przymusowo rodziny wojskowych do lokalnych baz. To była dopiero ludzka menażeria bez korzeni! Ukraińcy konkurowali z Rosjanami. Białorusini udawali, że ich nie ma. Azjaci tworzyli zręby szarej strefy.