Klucz do pokoju w Ukrainie ukryty w Azji? Trudne mediacje Putina, Modiego i Jinpinga

O ile symbolicznie Kreml może dziś liczyć na wsparcie kilkudziesięciu krajów, o tyle realnie liczą się tylko dwa: Indie i Chiny. Czy Zachód może na nie wpłynąć, by zmusiły Rosję do zakończenia wojny z Ukrainą?

Publikacja: 05.09.2024 14:25

Władimir Putin z tymi, od których jego los zależy coraz mocniej: premierem Indii Narendrą Modim (w ś

Władimir Putin z tymi, od których jego los zależy coraz mocniej: premierem Indii Narendrą Modim (w środku) i prezydentem Chin Xi Jinpingiem podczas szczytu G20 w Osace w czerwcu 2019 r.

Foto: Mikhail Svetlov/Getty Images

Rosja jest dziś tak zależna od Chin, że jeden telefon od prezydenta Xi Jinpinga (na Kreml – red.) rozwiązałby ten kryzys – oświadczył lapidarnie w lipcowym wywiadzie dla agencji Bloomberg prezydent Finlandii Alexander Stubb. – Gdyby tylko powiedział: czas negocjować pokój, Rosja byłaby zmuszona to zrobić. Nie miałaby wyboru – skwitował.

Przekonanie, że to w Pekinie należy szukać rozwiązania konfliktu, jest już właściwie powszechne – tylko wyrażane jest na różne, często przeciwstawne, sposoby. Z jednej strony tonem przygany, jak w lipcowym komunikacie NATO, opublikowanym podczas szczytu paktu w Waszyngtonie. Chiny „w decydujący sposób umożliwiają” Rosji prowadzenie wojny z Ukrainą – przekonywali w tym dokumencie przedstawiciele państw członkowskich paktu, podkreślając swoje „głębokie zaniepokojenie” tym faktem. Wezwali też Chiny do „całkowitego wstrzymania materialnego i politycznego poparcia dla rosyjskiej wojny” oraz „zbrojeniowej bazy przemysłowej”. „To obejmuje transfer materiałów dwojakiego użycia, jak komponenty uzbrojenia, wyposażenie i surowce, służące potrzebom rosyjskiego sektora zbrojeniowego” – napisano w komunikacie.

Przy suchym i stosunkowo ostrożnym języku komunikatu (o ironio, uznawanym za najmocniej wyrażone przez NATO potępienie chińskiego wsparcia dla Moskwy, odkąd Rosja zaatakowała Ukrainę) odpowiedź Chińczyków była barwna i lapidarna. – Fragmenty (komunikatu – red.) odnoszące się do Chin mają prowokacyjny charakter, z kłamstwami i obelgami – brzmiało stanowisko chińskiej misji przy UE. Cały waszyngtoński szczyt był zaś „wypełniony mentalnością zimnej wojny i wrogą retoryką”.

Nie inaczej jest z Indiami, choć politycy z subkontynentu w okazywaniu swoich sympatii i antypatii są subtelniejsi. Ale też deklaracje, jakie padły podczas lipcowej wizyty premiera Narendry Modiego w Moskwie, nie pozostawiają wątpliwości, że Delhi chce kontynuować trwającą od dekad współpracę militarną i technologiczną z Rosją. Jej skala jest jednak mniejsza niż w przypadku Chin, a i Indie z perspektywy Zachodu nie prowadzą tak agresywnie ekspansywnej polityki zagranicznej, więc i ich relacje z Kremlem nie są krytykowane tak otwarcie i mocno, jak w przypadku Chin.

Można jeszcze próbować taktyki pochlebstwa. Nikt nie wyraża tego lepiej, niż enfant terrible europejskiej polityki, węgierski premier Viktor Orbán. – Chiny są kluczową potęgą dla stworzenia warunków pokoju w wojnie rosyjsko-ukraińskiej. Dlatego właśnie przyjechałem, by spotkać się z prezydentem Xi w Pekinie, dwa miesiące po tym, gdy złożył on oficjalną wizytę w Budapeszcie – oświadczył premier Węgier podczas wizyty w Chinach na początku lipca, określając swoją podróż mianem „misji dyplomatycznej”. Z kolei prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski, komentując wizytę Narendry Modiego w Kijowie, uznał, że Indie mogą odegrać „kluczową” rolę w dyplomatycznych wysiłkach zastopowania wojny. – Bardzo potrzebuję waszego kraju po naszej stronie, nie balansującego między USA a Rosją – rzucił na konferencji z udziałem indyjskich dziennikarzy, choć akurat Delhi od ponad dwóch lat robi wszystko, żeby taki taniec na linie uprawiać.

Ostatecznie jednak ani połajanki, ani pochlebstwa nie będą tu miały wielkiego znaczenia. Zdaniem części zachodnich ekspertów i polityków w przypadku Chin i Indii skuteczne mogą być tylko rozmaitego rodzaju „kije” i „marchewki”. Zaangażowanie azjatyckich potęg w rozwiązanie kryzysu tysiące kilometrów od ich granic będzie zależeć zapewne wyłącznie od bilansu korzyści i strat. Pod tym względem relacje z Rosją są dla nich w oczywisty sposób cenniejsze niż te z Ukrainą. Ale gdyby w grę wchodził Zachód jako całość?

Czytaj więcej

Walka o szafranowy elektorat

Przyjaźń z odrobiną szorstkości Władimira Putina i Xi Jinpinga

Przykład z rodzimego podwórka: podczas czerwcowej wizyty za Wielkim Murem prezydent Andrzej Duda miał nakłaniać prezydenta Xi do wywarcia wpływu na władze Białorusi, by te wreszcie położyły kres ciągnącemu się od miesięcy naporowi nielegalnych imigrantów na polską granicę. W przeciwnym wypadku Polska byłaby zmuszona do zamknięcia kolejowego przejścia granicznego w Małaszewiczach, co zresztą na początku lipca się stało – co prawda, na 33 godziny, ale zawsze. Przejście to jest dla chińskiego eksportu do Europy kluczowym węzłem: zapewnia stosunkowo najszybszy, wielkoskalowy transport towarów z Państwa Środka.

Można zakładać, że ta zawoalowana groźba odniosła skutek. Do interwencji Dudy w Pekinie publicznie odniósł się Aleksander Łukaszenko, o znacznym – sięgającym 70 proc. – spadku prób przekraczania granicy przez imigrantów mówili szefowie MSZ i MSWiA Radosław Sikorski i Tomasz Siemoniak. I nietrudno sobie wyobrazić, dlaczego tak się stało: od niemal dekady reżim w Mińsku mozolnie budował sobie w Pekinie alternatywę dla relacji z Rosją – zapraszał chińskie firmy do inwestowania, oferował im (na wyłączność) prywatyzowane białoruskie przedsiębiorstwa, z portu lotniczego w Mińsku stworzył hub przesiadkowy dla rejsów zza Wielkiego Muru. W 2016 r. podpisano umowę o partnerstwie, w 2019 r. Chiny były już wśród trzech największych wierzycieli Mińska, w 2022 r. dwustronna wymiana handlowa była warta rekordowe 5,08 mld dol., a tylko w park nowych technologii przemysłowych Chińczycy zobowiązali się zainwestować 1,3 mld dol.

Można sobie tylko wyobrazić, o ile większą skalę mają relacje chińsko-rosyjskie. Choć dwie komunistyczne satrapie nawiązały stosunki dyplomatyczne rychło po zwycięstwie Mao w Chinach, to przez kilka kolejnych dekad – póki żył czerwony rewolucjonista – na granicach obu mocarstw iskrzyło, czego najgorętszym dowodem były graniczne konflikty i próby rywalizowania o „serca i umysły” niektórych towarzyszy z bloku komunistycznego. Tarcia były też odczuwalne na peryferiach imperiów – o ile Pekin dopieszczał Envera Hoxhę w Albanii i był coraz bliżej Nicolae Ceausescu w Rumunii, Moskwa cieszyła się wyjątkową sympatią Kim Ir Sena w Korei Północnej czy Jumdżaagijna Cedenbala w Mongolii.

Upadek ZSRR wyznaczył też kres trajektorii większości satelitów, a ci, którzy jakimś cudem przetrwali – jak dynastia Kimów na północy Korei – przeszli pod kuratelę Pekinu. W latach 90. Kreml zajmował się głównie własnymi wewnętrznymi problemami i dopiero putinowskie porządki pozwoliły Moskwie ponownie myśleć kategoriami stref wpływów czy budowania jakichś – w założeniu stanowiących przeciwwagę dla Zachodu, jeśli nie otwarcie antyzachodnich – aliansów.

I pod tym względem nadszedł moment idealny na odbudowanie relacji z Pekinem na nowych warunkach. Ich fundament stanowił podpisany w 2001 r. traktat o stosunkach dobrosąsiedzkich i współpracy, odnowiony na kolejne pięć lat w 2021 r. W 2013 r. Władimir Putin zaczął mówić o „specjalnych stosunkach” rosyjsko-chińskich i, zaiste, Putin i Xi spotkali się dotychczas już niemal pięćdziesięciokrotnie, co w relacjach liderów politycznych jest sytuacją wyjątkową. Gdy widzieli się w maju tego roku, obaj zapewniali już o „wszechstronnym partnerstwie” i „strategicznej współpracy”. – Przebieg tego spotkania wskazywał, że nie jest to już małżeństwo z rozsądku, ale realne „partnerstwo bez granic”, ledwie o krok od konwencjonalnego sojuszu – podsumowywała Anushka Saxena, ekspertka szwedzkiego Institute for Security and Development Policy.

Redaktorzy sążnistej, opublikowanej w 2022 r. analizy „Russia-China Relations. Emerging Alliance or Eternal Rivals?” wskazują, że sojusz Moskwy i Pekinu nabrał impetu po rosyjskim ataku na Ukrainę w 2014 r. – Dobrym wskaźnikiem może tu być współpraca w obszarach, które wcześniej były przez obie strony uznawane za zbyt newralgiczne – wskazują eksperci Uniwersytetu w Bonn. – W pierwszej kolejności chodzi tu o rozmaite rodzaje współpracy wojskowej: wspólne ćwiczenia, porozumienia o współpracy w obszarze obronności, wymiana wojskowo-technologiczna, rzeczywista (versus deklarowana) koordynacja działań militarnych w innych krajach. Inne strategiczne obszary to bezpieczeństwo energetyczne i wydobycie ropy oraz gazu; rosyjskie pragnienie kontrolowania Arktyki versus chińskie planu rozwoju na tym obszarze poprzez inicjatywę Lodowego Jedwabnego Szlaku; przywiązanie do rozprawiania się z opozycją wewnętrzną i separatyzmami; silne zainteresowanie cyberkontrolą; rozwój programów kosmicznych; współpraca w zakresie nowych technologii; koordynacja działań na arenie międzynarodowej, zwłaszcza w systemie ONZ – wyliczają.

Wyciszono chętnie niegdyś powtarzane przestrogi przed „chińską kolonizacją Syberii”, oba kraje podzieliły się dyskretnie wpływami w Azji Centralnej, bardziej współpracują, niż rywalizują w Afryce, na Bliskim Wschodzie czy w Ameryce Łacińskiej. Ich wymiana handlowa – w latach 90. na poziomie 5–8 mld dol. rocznie – w 2024 r. może dobić poziomu 200 mld dol.

Jeżeli jednak przyjmiemy, że w polityce liczy się zimna kalkulacja, a nie przyjaźnie – nawet duchowo bliskich sobie satrapii – to korzyści Chin z handlu z Rosją bledną przy ich relacjach handlowych z Zachodem. Według służb statystycznych amerykańskiego Kongresu wymiana handlowa między Państwem Środka a USA sięgała w 2023 r. astronomicznej kwoty 575 mld dol., a w przypadku Europy była jeszcze większa: 739 mld euro. Unia Europejska jest największym handlowym partnerem Chin i vice versa. Zarówno UE, jak i USA mają też potężny deficyt w obrotach handlowych z Państwem Środka.

Przy czym w obecnych realiach ta nierównowaga w obrotach może być niemałym atutem: zamrożenie czy zerwanie relacji handlowych z Chinami będzie boleśniejsze dla Pekinu, niż byłoby dla Brukseli czy Waszyngtonu. Być może świadomość tej nieoczywistej przewagi sprawia, że od kilku miesięcy coraz częściej zachodnie sankcje są wymierzone w firmy – w domyśle przede wszystkim chińskie – które dotychczas umożliwiały prowadzenie interesów z Rosją i stanowiły niezbędną kroplówkę dla jej gospodarki i sektora militarnego. Objęły one nie tylko dostawców części potrzebnych do produkcji dronów i innych maszyn lotniczych, ale też coraz szerszą grupę firm technologicznych i maszynowych handlujących z Moskwą, a przede wszystkim – banki kredytujące podejrzane transakcje z Rosją. W efekcie w wielu obszarach rosyjscy odbiorcy muszą zapłacić z góry, przynajmniej zaliczkę, a handel zamarł lub zszedł do podziemia.

Do tego moglibyśmy też dodać toczące się od miesięcy w Europie dyskusje dotyczące m.in. chińskich samochodów i półprzewodników, udziału tamtejszych firm w przetargach publicznych, dominacji chińskich produktów na rynkach instalacji OZE, inteligentnych liczników energii itp. W polskich realiach wszakże toczy się, o czym „Rzeczpospolita” niejednokrotnie pisała, debata o skrupulatniejszym monitorowaniu zakupów dokonywanych na platformach handlowych takich jak AliExpress czy Temu. Pytanie, czy konsekwencje odcięcia Chin od zachodnich rynków – przekładające się, skądinąd, na spadek siły nabywczej konsumenta na Zachodzie – przewyższyłyby w oczach Pekinu korzyści płynące z zakupu surowców energetycznych po znacznie obniżonych względem rynku cenach.

Optymiści twierdzą, że Xi i jego otoczenie są zniecierpliwieni przebiegiem konfliktu. Na krótko przed atakiem na Ukrainę, podczas uroczystości otwarcia zimowej olimpiady w Chinach, Putin miał rzekomo wtajemniczyć Chińczyków w swoje plany i obiecać szybkie, stosunkowo bezkrwawe zwycięstwo w ramach precyzyjnej operacji wymiany reżimu w Kijowie. W pierwszych godzinach po ataku chińskie media – niemal całkowicie rządowe przecież – zachowywały milczenie na ten temat lub półgębkiem wspominały o „specjalnej operacji”. Okazało się, że zamiast kilkudziesięciu godzin konflikt trwa już przeszło 30 miesięcy.

– Jest coraz więcej znaków, że Pekin może coraz chłodniej myśleć o swoim pogłębiającym się uwikłaniu w konflikt – uważa Maksym Skrypczenko, szef kijowskiego Transatlantic Dialogue Center. W opinii dla stacji Al Dżazira wylicza on symptomy tego zmęczenia: kwietniowy telefon Xi do Zełenskiego, pierwszy od wybuchu wojny; skierowanie do Europy specjalnego przedstawiciela ds. euroazjatyckich Li Hui z misją znalezienia akceptowalnego dla wszystkich kompromisu (jak na razie oznacza to również: ani kroku bez Rosji) czy wreszcie fakt, że Chiny wciąż kupują od Ukrainy zboże, pomimo że ich rosyjscy „strategiczni sojusznicy” robią wszystko, żeby handel nim zablokować. Dorzućmy też, że pomimo tyrad Putina na temat rzekomego braku suwerenności Ukrainy Chiny wciąż uznają Kijów za pełnoprawną stronę stosunków międzynarodowych.

Jedno nie ulega wątpliwości: do pewnego stopnia Zachód wyłożył już tak „kij”, jak i „marchewkę” na stół, co oznaczałoby korzyści – albo przynajmniej uniknięcie strat – dla Chin za skłonienie Rosji do jakiejś formy ustępstw czy kompromisu. Być może w dłuższej perspektywie dyskusje o odcinaniu chińskich towarów od zachodnich rynków zostaną wyciszone, o ile Pekin dostarczy konstruktywny pomysł wyjścia z ukraińskiego impasu. W sferze symbolicznej będzie on pewnie zawierał jakieś skromne ustępstwa wobec Kremla, bo wątpliwe, by Xi otwarcie odwrócił się plecami do swojego towarzysza zza Amuru.

Czytaj więcej

Ali Chamenei – najwyższy lawirant Iranu

Niezobowiązujące pragnienie i plany Narendy Modiego

Ale żeby potencjalne chińskie dictum było skuteczne, Zachód musi jeszcze zatrzasnąć przed Kremlem najważniejszą prawdopodobną alternatywę: drogę przez subkontynent. A to może się okazać równie trudne, jak w przypadku Chin – choć Indusi w inny sposób niuansują swoje stanowisko, w sporej mierze licząc, że konflikt pozwoli im częściowo wypchnąć lub wypełnić lukę w sferach, z których zostaną na Zachodzie wyrugowani Chińczycy.

– Rosjanie jako jedyni przyszli nam z pomocą, gdy zostaliśmy napadnięci przez Pakistan – usłyszeliśmy jakiś czas temu od dyplomaty z subkontynentu. Ale to niejedyny powód indyjskiej sympatii do Rosji. Moskwa kibicowała dekolonizacji subkontynentu, z dużą dozą sympatii traktowała flirtującą z socjalizmem polityczną dynastię Nehru/Gandhi, dosyć ciepło odnosiła się do Ruchu Państw Niezaangażowanych (którego jednym z filarów były Indie), można odnieść wrażenie, że o ile religię w bloku komunistycznym traktowano zwykle – oględnie mówiąc – po macoszemu albo i gorzej, to o kulturze i religiach subkontynentu pisano dużo i chętnie, może na zasadzie odległej egzotycznej ciekawostki. Dziennikarze i pisarze z bloku wschodniego nagminnie zwiedzali zmieniające się azjatyckie mocarstwo, a niejeden Indus wyższe wykształcenie zdobył na wschodnioeuropejskiej uczelni.

Wszystko to, można by rzec, sentymenty. Ale obok nich są też twarde realia: olbrzymia większość arsenału indyjskiej armii to uzbrojenie i wyposażenie rosyjskie, jeśli nie radzieckie – a mowa o kraju, w którym armia cieszy się wyjątkowym autorytetem i jej obecność jest dostrzegalna w znacznie większym stopniu niż w większości innych państw. Rosyjskie know-how wspiera indyjski cywilny program nuklearny, dosyć szybko rozwijający się program kosmiczny, przemysły elektroniczny, maszynowy, chemiczny, wydobywczy.

Handel wypada znacznie skromniej niż w przypadku Chin – rósł od 1,2 mld dol. w latach 90., przez – przykładowo – 11 mld dol. w 2012 r., aż po prognozowane na 2025 r. 30 mld dol. Ale pamiętajmy przy tym, że w przeciwieństwie do Chin Indie nie graniczą bezpośrednio z Rosją, co w sporej mierze w naturalny sposób ogranicza kontakty – a Rosja mimo wszystko zalicza się do pierwszej dziesiątki (a prawdopodobnie nawet piątki) handlowych partnerów Indii. A pod pewnymi względami jest partnerem czołowym, np. awansowała na największego dostawcę ropy dla subkontynentu, w czym zapewne niemałą rolę odgrywają niskie ceny surowca. Tyle że bilans obrotów handlowych z USA sięga 191 mld dol. (2022 r.), a z Europą – 51 mld euro (także w 2022 r.), co dobitnie pokazuje realne priorytety.

Ekspertka Indian Council of World Affairs w New Delhi dr Chandra Rekha w książce „India-Russia Post Cold War Relations: An Epoch of New Cooperation” (opublikowanej w 2017 r., a zatem odległej jeszcze od dzisiejszych, ukraińskich dylematów indyjskich przywódców) entuzjastycznie pisze o relacjach z Rosją. „Stosunki obu krajów są oparte na obustronnym zaufaniu, zrozumieniu, wspólnych interesach i obawach. Oba kraje promują się nawzajem na globalnej arenie i wspierają nawzajem swój wzrost. Panuje między nimi trwały pokój i dlatego strategiczne partnerstwo jest dla nich nieodzowne” – kwituje.

Przy czym Rekha już w czasie pracy nad swoją publikacją dostrzegała, że na wielu płaszczyznach współpracę z Rosjanami zastąpiła współpraca z USA, a dziś pewnie trzeba byłoby też dopisać do listy Europę, której relacje z subkontynentem również się intensyfikują. Gdy podczas marcowej wizyty dziennikarzy z Europy Środkowej w New Delhi zapytaliśmy szefa indyjskiego MSZ Subrahmanyama Dźaiszankara o to, po czyjej stronie Indie by stanęły, gdyby były do tego zmuszone, odpowiedział wymijająco, ale zarazem jednoznacznie. – Indie opowiadają się za utrzymaniem przyjaznych stosunków z wszystkimi krajami na świecie – podkreślił, uważnie ważąc każde słowo. – Z krajami Zachodu niewątpliwie łączą nas dziś najsilniejsze więzy – dodał po chwili milczenia.

Niewątpliwie dla władz w New Delhi – w odróżnieniu od Rosji i Chin funkcjonujących w lepiej lub gorzej działającym systemie demokratycznym, a zatem kierujących się też odbiorem swoich działań w oczach rodaków – wojna w Ukrainie jest twardym orzechem do zgryzienia. Narendra Modi przez pierwsze dwa lata dystansował się od konfliktu, choć jego ministrowie nie ukrywają też, że Indie chętnie wskoczyłyby na miejsce Chińczyków, gdyby jakimś wojennym rykoszetem zostali oni usunięci np. z europejskiego rynku półprzewodników. Interweniować musiał wiosną 2024 r., gdy okazało się, że Rosjanie zrekrutowali na ukraiński front – prawdopodobnie za pomocą oszustwa – kilkudziesięciu przebywających w Rosji Indusów. Potem, w trakcie kampanii wyborczej pojawił się fake news o tym, że Modi powstrzymał na kilkadziesiąt godzin działania wojenne w Ukrainie, by bezpiecznie ewakuować stamtąd indyjskich studentów medycyny.

Aż wreszcie indyjski premier udał się w sierpniu do Moskwy i Kijowa (a potem do Warszawy) z „misją rozjemczą”. Tyle że niewiele z tej misji wynikło. – To nie czas na wojny – podchwycono jego lapidarne upomnienie w Moskwie. – Mówimy głośno i wyraźnie: wspieramy suwerenności i integralność terytorialną – odnotowano kijowską deklarację gościa z Delhi. – Jesteśmy po stronie pokoju. Osobiście, jako przyjaciel, jeśli jest jakaś rola, jaką mógłbym odegrać na drodze do pokoju, pragnąłbym ją odegrać – zapewniał Modi.

– On jest wysoce nieprawdopodobnym mediatorem pokojowego rozwiązania konfliktu, zarówno ze względu na złożoność tego problemu, jak i peryferyjną role Indii, a co najważniejsze: dlatego że Indie nie mają żadnych silnych zachęt, by się w takie negocjacje zaangażować – podsumował jednak Derek Grossman, analityk waszyngtońskiego instytutu Rand Corporation.

Czytaj więcej

Wojna, która nie ma wybuchnąć

Sankcje dla Rosji byłyby jeszcze boleśniejsze, gdyby zamknęły się dla niej furtki w Chinach, Indii czy Brazylii

Ponad dwa i pół roku po rosyjskiej agresji na Ukrainę efekty sankcji są widoczne, a byłyby jeszcze boleśniejsze, gdyby nie furtki, jakie pozostały jeszcze do dyspozycji Kremla. Najważniejsze z nich stanowią kraje, które rosyjską inwazję pomijają milczeniem lub niemal otwarcie popierają i w sposób otwarty utrzymują z Rosją kontakty handlowe. Domknięcie ich wymagałoby zapewne wielokierunkowych działań, czasem w sferach, które pozornie wydają się być kompletnie oderwane od wojskowości i polityki międzynarodowej. Na dodatek – i to jest właśnie casus Chin i Indii – relacje między przyjaciółmi Moskwy są skomplikowane, co oznacza, że potencjalna szkoda Państwa Środka może być postrzegana jako korzyść subkontynentu. I odwrotnie.

Sztuka polega na tym, by znaleźć odpowiednie argumenty i mechanizmy, które skłoniłyby przyjaciół Kremla do wywarcia na Putina realnej presji. I chyba nie ma dziś prostszej i skuteczniejszej drogi niż poprzez handel – gospodarki obu azjatyckich mocarstw wyraźnie zwolniły i potrzebują dziś ożywczych impulsów bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich dwóch czy trzech dekad. Moment na próbę skonstruowania jakiegoś rodzaju „przełożenia” na Kreml nie jest może idealny, ale lepszego prawdopodobnie już nie będzie.

Rosja jest dziś tak zależna od Chin, że jeden telefon od prezydenta Xi Jinpinga (na Kreml – red.) rozwiązałby ten kryzys – oświadczył lapidarnie w lipcowym wywiadzie dla agencji Bloomberg prezydent Finlandii Alexander Stubb. – Gdyby tylko powiedział: czas negocjować pokój, Rosja byłaby zmuszona to zrobić. Nie miałaby wyboru – skwitował.

Przekonanie, że to w Pekinie należy szukać rozwiązania konfliktu, jest już właściwie powszechne – tylko wyrażane jest na różne, często przeciwstawne, sposoby. Z jednej strony tonem przygany, jak w lipcowym komunikacie NATO, opublikowanym podczas szczytu paktu w Waszyngtonie. Chiny „w decydujący sposób umożliwiają” Rosji prowadzenie wojny z Ukrainą – przekonywali w tym dokumencie przedstawiciele państw członkowskich paktu, podkreślając swoje „głębokie zaniepokojenie” tym faktem. Wezwali też Chiny do „całkowitego wstrzymania materialnego i politycznego poparcia dla rosyjskiej wojny” oraz „zbrojeniowej bazy przemysłowej”. „To obejmuje transfer materiałów dwojakiego użycia, jak komponenty uzbrojenia, wyposażenie i surowce, służące potrzebom rosyjskiego sektora zbrojeniowego” – napisano w komunikacie.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Plus Minus
Przydałaby się czystka
Materiał Promocyjny
Jak wygląda auto elektryczne