Historię moralności zapisały przypowieści, dzieje zbawienia – Kalwaria. A dla losów sztuki dobrą nowiną stało się samo narodzenie. I gest matki wobec noworodka, który nastąpił chwilę później. Najtrudniejsze stało się najprostszym; wszystko, co jeszcze przed momentem przekraczało wyobraźnię, zmieściło się w geście najbardziej naturalnym z możliwych. To było jak wyzwanie rzucone każdemu, kto brał pędzel do ręki, niezależnie od tego, w jakiego wierzył Boga, czy w ogóle wierzył w cokolwiek poza swoim powołaniem. Ustalona została jakaś nowa możliwość, szalony stosunek treści do prostoty, abstrakcji i naturalności. Wschodnie ikony i zachodnia iluzja, symbole i impresje – technika i temat nie miały znaczenia, liczyło się tylko światło. Czy uda się nachylić płótno pod odpowiednim kątem, odbić któryś z promieni święcących nad Betlejem. Dlatego tak mistyczne, do tego stopnia, że aż okupione szaleństwem i niezrozumieniem, jest malarstwo van Gogha. Kształt i kolor to tylko pretekst, liczy się głębokość dziury, jaką przy ich użyciu uda się wywiercić w przestrzeni. Otworu wystarczająco głębokiego, żeby mógł paść przez niego snop światła nie z tego świata.