W polskich reakcjach na wizytę i zwłaszcza na kluczową mowę prezydenta Stanów Zjednoczonych Josepha Bidena w Polsce euforia mieszała się z rozczarowaniem. Euforię demonstrowali politycy. Rozczarowanie – niektórzy komentatorzy i część internetowego ludu.
Podnoszono, że zabrakło konkretów dotyczących wzmocnienia wschodniej flanki NATO. Spodziewano się zapowiedzi zwiększenia liczebności amerykańskich żołnierzy w Polsce czy hojniejszych wojskowych kontraktów. Pozostało wrażenie, że amerykański prezydent przywozi jedynie mocną, antyputinowską, można by rzec zimnowojenną retorykę. A równocześnie pozostawia polskich przywódców z ich listą potrzeb bez klarownej odpowiedzi.
Owszem, padła zapowiedź: „artykuł piąty (traktatu waszyngtońskiego – red.) to nasz święty obowiązek". Tyle że złośliwcy zdążyli już przypomnieć, co ten artykuł w istocie zawiera. Zawiera zobowiązanie do pomocy w razie zagrożenia „aż do użycia sił zbrojnych", daje więc możliwość stopniowania reakcji, a nawet unikania najtwardszych środków.
Wątpliwości wzmagało spostrzeżenie, że Biden nie przedstawił mocnego sygnału w stosunku do samej Ukrainy. Do swoich wielokrotnych deklaracji, że NATO będzie się trzymało z daleka ukraińskiej ziemi, żeby nie wywołać wojny światowej, nie dodał wiele nowego, poza ostrym potępianiem rosyjskiego prezydenta i gotowością przyjmowania ukraińskich uchodźców w Ameryce. Nie znamy recepty USA na mocniejsze niż do tej pory wsparcie Kijowa. To zapewne zaważyło w obliczu faktycznego zatrzymania rosyjskiego najazdu na skłonności prezydenta Zełenskiego do ustępstw.
Czytaj więcej
W swoim pomyśle na obronę bardziej suwerennego i tradycyjnego państwa Jarosław Kaczyński wiele reguł polityki połamał, a częściej od naprawiania państwowej machiny wybierał jej upartyjnianie. Nie zmienia to faktu, że może się powoływać na to, że w różnych momentach miał rację, a nawet na swoją odwagę.