Mój kraj zawiódł

Z prof. Davidem S. Wymanem rozmawia Piotr Zychowicz

Publikacja: 02.02.2008 02:39

Mój kraj zawiódł

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Prezydent George W. Bush podczas niedawnej wizyty w instytucie Yad Vashem powiedział, że lotnictwo Stanów Zjednoczonych powinno było zbombardować Auschwitz. Czy pański kraj jest współodpowiedzialny za Holokaust?

Wyobraźmy sobie, że kogoś zarzynają na naszych oczach na ulicy. Jesteśmy tam, możemy coś zrobić. Ale zamiast tego tylko się przyglądamy i wzruszamy ramionami. Nie czyni to z nas morderców. Ale przez to, że nie zapobiegliśmy tragedii, ponosimy za nią część odpowiedzialności. Właśnie taką rolę, obojętnego gapia, odegrał świat podczas Holokaustu. A w szczególności te kraje, które były najpotężniejsze i miały środki, żeby działać. Czyli Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, dwie największe demokracje ówczesnego świata. Sprzeniewierzyliśmy się wówczas naszym najważniejszym wartościom, temu, o co zawsze walczyliśmy. Zawiedliśmy w godzinie próby.

Może jednak Waszyngton nie do końca wiedział, co się działo w obozach?

Wiedział. I mamy co do tego stuprocentową pewność. Nasz rząd co najmniej od sierpnia 1942 roku doskonale zdawał sobie sprawę, że w obozach realizowany jest program systematycznej eksterminacji setek tysięcy ludzi. Czyli to, co dziś nazywamy ludobójstwem. Zapewne na początku te informacje nie były zbyt precyzyjne. Nie mieli na przykład pewności, gdzie dokładnie są komory gazowe, a gdzie uśmierca się ludzi w inny sposób. Z czasem jednak dostawali coraz dokładniejsze dane.

Od kogo?

Wielką zasługę ma w tej sprawie polski ruch oporu, który przekazywał aliantom informacje o tym, co wyprawiają Niemcy na terenie okupowanej Polski. Warto wymienić choćby Jana Karskiego, kuriera polskiego rządu, który dotarł do Roosevelta. W lipcu 1944 roku, gdy Sowieci zajęli obóz w Majdanku koło Lublina, wszystko już było jasne. Amerykanie dowiedzieli się od swoich sojuszników, że Żydów nie eksterminuje się tylko przez wycieńczającą pracę, ale że są zabijani gazem. W amerykańskiej prasie, między innymi w „New York Timesie”, ukazały się nawet wówczas artykuły na ten temat. Jeżeli więc wiedzieli o tym czytelnicy dzienników, wiedział też – i to dużo wcześniej – Franklin Delano Roosevelt.

O sprawie informowali chyba również żydowscy uciekinierzy z Auschwitz.

Owszem. W kwietniu 1944 roku dwóch więźniów, Rudolf Vrba i Alfred Wetzler, uciekło stamtąd. Jeden z nich pracował w biurze, gdzie miał dostęp do wielu ważnych i tajnych informacji. Dowiedział się, że niedługo mają przybyć do obozu olbrzymie transporty węgierskich Żydów. Setki tysięcy ludzi prosto do gazu. Właśnie wtedy razem z innym więźniem zdecydował się na ucieczkę. Chcieli zaalarmować świat. Ujawnić, gdzie jadą ci wszyscy ludzie. Wierzyli, że świat coś zrobi. Uciekając, wiedzieli, że szanse na to, że nie zostaną złapani i zabici, są niezwykle małe. Szanse na to, że przetrwają w obozie, były zaś niezwykle wysokie, bo mieli dobrą pracę. Niewątpliwie był to heroiczny czyn.

Co się z nimi stało?

Udało im się przedostać na Słowację, gdzie nawiązali kontakt ze słowackim podziemiem. Tam przygotowali raport nazwany od ich nazwisk raportem Vrba-Wetzlera. Bardzo szczegółowo opisali, co się działo w Auschwitz-Birkenau i jakie straszliwe zamiary mieli Niemcy wobec węgierskich Żydów. Raport przez Szwajcarię dotarł szybko do Stanów Zjednoczonych. Jego wiarygodność była niepodważalna, a zawarty w nim apel dramatyczny: jesteśmy zarzynani, pomóżcie!

Tymczasem pod koniec kwietnia rozpoczęła się deportacja węgierskich Żydów. Silną presję na węgierski rząd, żeby wstrzymał transporty, wywierał wówczas papież Pius XII, a także król Szwecji. Robiły to więc państwa neutralne, a nie alianci. I pociągi rzeczywiście zatrzymano. Mimo to połowa Żydów, 400 – 500 tysięcy, została już wywieziona. Dziewięciu na dziesięciu z nich było uśmiercanych od razu po przybyciu do Auschwitz.

Amerykanie wiedzieli więc o tym, co się dzieje w Auschwitz. Czy mogli pomóc?

Oczywiście! Od wiosny 1944 roku mieli już całkowitą przewagę w powietrzu. Luftwaffe właściwie przestała się liczyć nad Europą. W sierpniu 1944 roku 120 amerykańskich ciężkich bombowców zbombardowało fabrykę syntetycznej benzyny położoną niedaleko miejsca, gdzie znajdowały się komory gazowe. Mniej niż pięć mil na wschód! We wrześniu 1944 roku 96 ciężkich bombowców dokonało kolejnego nalotu. Jednocześnie tysiące innych ciężkich bombowców latało w pobliżu. Ich trasa przebiegała około 40 mil od Auschwitz. W powietrzu to żaden dystans. Kwestia minut. Amerykanie mieli więc możliwości, żeby pomóc. Ale Departament Wojny zdecydowanie odrzucił możliwość zajęcia się tą sprawą. Ważniejsze od uratowania życia dziesiątkom tysięcy osób okazało się zniszczenie zakładów produkujących benzynę do niemieckich czołgów.

Rozmawiał pan z wieloma amerykańskimi pilotami, którzy latali wówczas nad okupowaną Polską...

I zawsze mówili to samo: „Gdybyśmy tylko wiedzieli! Gdyby tylko dali nam taki rozkaz, poradzilibyśmy sobie z tym bez problemu. Zmietlibyśmy te przeklęte komory z powierzchni ziemi”. Personel baz we Włoszech, skąd latały samoloty bombardujące tę część Europy, nie został bowiem poinformowany o tym, co się dzieje w Auschwitz. Waszyngton nie przekazał im tych wiadomości, bo prawdopodobnie nie chciał, żeby zrodziła się jakaś oddolna inicjatywa. Były przecież zrobione bardzo dokładne zdjęcia lotnicze całego terenu, na podstawie których opracowywano w bazach plany bombardowań. Ale żołnierze, którzy to robili, nie przyglądali się specjalnie zdjęciom Auschwitz, bo nie mieli pojęcia o mordowaniu Żydów. Gdyby je powiększyli – co zrobiono po latach – zobaczyliby pociągi, tor doprowadzony w pobliże komór, a nawet tłumy ludzi wyciąganych z wagonów bydlęcych i pędzonych na śmierć. Wszystko uwiecznione na kliszy, która była w zasięgu ręki. Wystarczyłoby, żeby Departament Wojny powiedział tym ludziom: „Słuchajcie, wiemy, że tam dzieje się coś niedobrego, przyjrzyjcie się temu”.

Czy w Waszyngtonie w ogóle zastanawiano się nad przeprowadzeniem nalotu na Auschwitz?

Wszystkie dokumenty Departamentu Wojny dotyczące tego pomysłu mają stemple z datami. Dokładnie wiemy więc, kiedy pokazano je grupie najważniejszych urzędników i kiedy od nich wróciły. Okazuje się, że decyzja, żeby nic nie zrobić, została podjęta w 24 godziny. Czy można to nazwać poważnym rozważeniem sprawy? Ci ludzie z góry odrzucili taką ewentualność.

Dlaczego?

Taka była polityka Departamentu Wojny. Nie chciał on angażować się w żadne działania natury niewojskowej. Nie chciał organizować operacji ratunkowych – a właśnie tak zakwalifikowano ewentualny nalot na obóz – żeby „nie zaszkodzić interesowi wojny”. Tłumaczyli, że bombowce były niezbędne na froncie i nie można rozpraszać sił. Ale przecież to była kwestia pięciu mil i kilku niewielkich celów! Nikt nie wymagał od nich, żeby wysyłali tam sto bombowców! Jeżeli samoloty i tak latały nad obozem, to dlaczego nie mogły tam zrzucić kilku bomb?

Może każda bomba była ważna? Amerykanie chcieli jak najszybciej pokonać Trzecią Rzeszę i w ten sposób zatrzymać Holokaust. Każdy dzień wojny kosztował życie wielu Żydów.

Opowiem panu o pewnej praktyce stosowanej wówczas przez nasze lotnictwo. Gdy bombowce z jakiejś przyczyny nie mogły wykonać zadania – na przykład z powodu wyjątkowo złej pogody nie były w stanie namierzyć celu – zrzucały bomby, gdzie popadnie. Ewentualnie lotnicy szukali tzw. okazyjnego celu (target of opportunity). Czyli czegoś, co wedle ich oceny warto zbombardować, a było pod ręką. Chodziło o to, że lądowanie z bombami na pokładzie mogło być bardzo niebezpieczne. Poza tym obciążone samoloty były dużo wolniejsze i podatniejsze na ewentualny atak. Zdarzało się to bardzo często. Wystarczyło więc wtedy wydać instrukcję: jeżeli nie możesz trafić w swój cel, wal w komory gazowe w Auschwitz.

Ale atak ciężkich bombowców na komory mógłby spowodować śmierć wielu więźniów. Trudno byłoby chyba dokonać precyzyjnego, punktowego uderzenia. Wiele bomb spadłoby na baraki.

To argument najczęściej powtarzany przez obrońców decyzji podjętych wówczas przez amerykański rząd. Oczywiście, że byłyby ofiary wśród więźniów. Ale co się niby miało z nimi stać? Niemcy nie zamierzali ich przecież wysłać na wakacje do tropikalnych krajów. I tak chcieli wszystkich zamordować. Całkowicie zdrowy i sprawny fizycznie młody człowiek przeżywał w Auschwitz – gdzie brakowało jedzenia, opieki medycznej i szerzyły się choroby – średnio trzy miesiące. Zaniechanie zbombardowania Auschwitz tak naprawdę więc nikogo nie ratowało. Ludzie, którzy domagali się podjęcia tego kroku, doskonale to rozumieli. Zdawali sobie sprawę, że trzeba ponieść pewne ofiary, żeby uratować znacznie więcej osób. Podczas jednego z moich wykładów w Stanach Zjednoczonych poznałem dwie kobiety, które siedziały w Birkenau. Jedna z nich podczas dyskusji, która wywiązała się po wystąpieniu, zalała się łzami. „Wiedzieli, że tam byliśmy, wiedzieli, co się działo, i nie kiwnęli palcem” – powiedziała. Po wykładzie podszedłem do tych kobiet i z nimi rozmawiałem. To były siostry. Opowiadały, jak w 1944 roku obserwowały na niebie alianckie samoloty, które przelatywały w pobliżu obozu. „Wiedziałyśmy, że jeżeli zbombardują komory gazowe, prawdopodobnie umrzemy. Ale mimo to modliłyśmy się codziennie, żeby te bomby spadły” – powiedziała jedna z nich. Są oczywiście ludzie, którzy 50, 60 lat później siedzą bezpiecznie w wygodnych fotelach, w klimatyzowanych biurach i wymyślają takie „racjonalne” argumenty: „Interweniując w Auschwitz, moglibyśmy zrobić komuś krzywdę”. Co za absurd! Tak na marginesie warto dodać, że komory były całkiem spore i myślę jednak, że dałoby się w nie trafić tak, żeby zginęło jak najmniej więźniów.

Nawet jeżeli zrównano by z ziemią wszystkie komory gazowe, to SS prawdopodobnie kontynuowałoby Holokaust innymi metodami. Żydzi zapewne i tak by zginęli, można by ich było chociażby rozstrzelać.

Gdyby tak łatwo było zastrzelić setki tysięcy ludzi, to po co zbudowano komory gazowe? Wątpię, czy SS miało wtedy wystarczającą ilość osób, które mogłyby to zrobić w takim szybkim tempie. Pamiętajmy, że to był już niemal koniec wojny. Sowieci zajęli Auschwitz w styczniu 1945 roku. Liczyła się wówczas każda chwila. Każde opóźnienie mogło uratować wielu ludzi.

A jak pan ocenia pomysły zbombardowania tras i węzłów kolejowych, którymi do Auschwitz przyjeżdżały kolejne transporty Żydów?

To było możliwe, ale znacznie trudniejsze do zrealizowania od zniszczenia komór. Linie kolejowe można bowiem bardzo szybko naprawić. Oczywiście prawdopodobnie obciążyłoby to nieco machinę wojenną Trzeciej Rzeszy – Auschwitz znajdowało się już niemal w strefie przyfrontowej – ale pewnie Niemcy poradziliby sobie ze zniszczeniami. Wiemy to, przyglądając się błyskawicznym pracom naprawczym mostów i wojskowych tras komunikacyjnych niszczonych wówczas przez nasze bombowce. Z drugiej strony, tak jak już powiedziałem, to była walka z czasem. Każde opóźnienie było na wagę ludzkiego życia.

William Vanden Heuvel, prezes Instytutu Roosevelta w Nowym Jorku, przekonuje jednak, że nie wolno obwiniać ówczesnego prezydenta o to zaniechanie, bo zbombardowania Auschwitz nie chcieli sami Żydzi. Powołuje się on na opinię przedstawicieli ich społeczności w Stanach Zjednoczonych.

Vanden Heuvel nigdy nie prowadził na ten temat żadnych badań. To nie jest historyk, tylko prawnik. Ten człowiek nie chce zbadać, jak było naprawdę. Prawda go nie obchodzi. Ma swoją opinię i tendencyjnie dobiera fakty, tak aby ją uprawdopodobnić. On zawodowo zajmuje się wybielaniem prezydenta Roosevelta. Walczy o jego reputację z bardzo niskich pobudek. Moja książka „The Abandonment of the Jews: America and the Holocaust, 1941 – 1945” (1984) wywarła bowiem wielki wpływ na żydowską społeczność w Stanach Zjednoczonych i natychmiast po jej wydaniu datki przekazywane na Instytut i Bibliotekę Roosevelta drastycznie spadły. Wielu z darczyńców było bowiem Żydami.

Od tego czasu Vanden Heuvel zaciekle mnie zwalcza. Jestem jego wrogiem numer jeden. Nie dlatego, że rzekomo nienawidzę Roosevelta, ale dlatego, że mówię o nim prawdę. To był wielki przywódca, dobry prezydent, który sprawdził się podczas wielkiej wojny. Popełnił jednak wiele poważnych błędów. Wsadził Amerykanów pochodzenia japońskiego do obozów koncentracyjnych, nie kiwnął palcem w sprawie przyznania praw Murzynom i zawiódł w sprawie Holokaustu.

Ale co z samym argumentem, że to amerykańscy Żydzi nie chcieli bombardowania Auschwitz.

To nonsens. Po raz pierwszy wysunął go inny fałszywy historyk, były inżynier zajmujący się energią nuklearną, Richard Levy. Gdy przeszedł na emeryturę, zaczął się podszywać pod badacza dziejów i odpowiednio manipulując źródłami, wysnuł tezę, że żydowscy przywódcy w Palestynie, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i innych miejscach na świecie nie chcieli, żeby alianci zbombardowali komory gazowe.

Mój kolega, świetny młody badacz Rafael Medoff, przeprowadził jednak bardzo porządne badania w tej sprawie. Sprawdził, jakie stanowisko rzeczywiście zajmowali czołowi przedstawiciele żydowskich społeczności w tych krajach. I okazało się, że 21 z nich wzywało do bombardowania komór. Na czele z dwoma najważniejszymi w tamtym czasie – Chaimem Weizmannem i Mosze Szertokiem, późniejszym ministrem spraw zagranicznych i premierem Izraela. Jednocześnie udało się znaleźć tylko jednego przywódcę, który myślał inaczej. Proporcja wynosi więc 21: 1.

Debata dotycząca tego problemu jest chyba dlatego tak fascynująca, że pokazuje, że historia nie jest wcale czarno-biała. Że Stany Zjednoczone podczas wojny nie były wcale krystalicznie czystym „imperium dobra”, tak jak to jest przedstawiane choćby w amerykańskiej kulturze masowej.

To prawda. Wyjątkowo trudno mi o tym mówić, bo jestem Amerykaninem i kocham swoją ojczyznę. I choć podczas wojny byłem w szkole średniej i nie miałem o niczym pojęcia, jest mi wstyd. Mój kraj zawiódł. Oczywiście znacznie gorzej bym się czuł , gdybym był Niemcem, ale niesmak pozostaje. Gdy odkrywałem prawdę o stanowisku naszego rządu wobec Holokaustu, wyjątkowo ciężko to przeżywałem. To był dla mnie, jako patrioty, bolesny cios. Powiem teraz coś bardzo osobistego. Pisząc książkę na ten temat, płakałem.

Ur. 1929 r., jest najbardziej znanym amerykańskim historykiem zajmującym się planami zbombardowania komór gazowych w Auschwitz przez aliantów. Przez 25 lat wykładał na Uniwersytecie w Massachusetts, a obecnie kieruje Instytutem Studiów nad Holokaustem Davida S. Wymana w Waszyngtonie. Napisał m.in. „Paper Walls: America and the Refugee Crisis, 1938 – 1941” (1968), „The Abandonment of the Jews: America and the Holocaust, 1941 – 1945” (1984), był edytorem trzynastotomowego zbioru dokumentów „America and the Holocaust” (1990) oraz „The World Reacts to the Holocaust” (1996).

Plus Minus
AI nie zastąpi nauczycieli
Plus Minus
„Złotko”: Ludzie, których chciałabym zabić: wszyscy
Plus Minus
„Mistykę trzeba robić”: Nie dzieliła ich przepaść wieku
Plus Minus
„Civilization VII”: Podbijanie sąsiadów po raz siódmy
Materiał Promocyjny
O przyszłości klimatu z ekspertami i biznesem. Przed nami Forum Ekologiczne
Plus Minus
„Z przyczyn naturalnych”: Przedłużyć życie
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń