Sondażowy wynik 60 procent dla Platformy Obywatelskiej przykuł uwagę mediów jako swoisty rekord. Żadna partia w ciągu ostatnich 20 lat nie uzyskała takiej przewagi nad konkurentami, w dodatku rok po objęciu rządów. A główny konkurent – PiS – nie wydaje się mieć jakiegoś udanego pomysłu na powstrzymanie dominacji partii Donalda Tuska. Wraca pytanie, czy Jarosław Kaczyński nie staje się zaporą dla wymyślenia PiS na nowo.
W polityce jak na konkursie piękności. Gdy rozbłyska czyjaś gwiazda, konkurentki mogą tylko wzdychać z zawiścią. Tak zapewne teraz myślą o Platformie liczni wcześniejsi kandydaci do pozycji „partii większości Polaków”. Taki poziom poparcia planowany był na początku lat 90. dla jakiegoś ruchu popierającego rząd Tadeusza Mazowieckiego czy późniejszej Unii Demokratycznej. Do tak wysokiego poziomu aspirował rząd Leszka Millera, szybko postrzegając, że trwanie u władzy zużywa. Takim pomysłem na partię-hegemona miał być wreszcie centrolew, jaki miał powstać na bazie światłych postkomunistów Europejczyków w sojuszu z ludźmi pokroju Bronisława Geremka czy Władysława Frasyniuka.
Gdyby w poprzednich latach pysznym salonowcom albo uskrzydlonym sukcesami Kwaśniewskiego postkomunistom opowiedzieć, że ich złoty sen wypełni akurat Donald Tusk, mało kto by w to uwierzył. Podobnie nieufni byliby wobec takiej wizji politycy prawicy marzący, że po obaleniu sojuszu „czerwonych” i „różowych” Polacy zwrócą się ku patriotycznej prawicy. A jednak to Platforma ma dzisiaj ponad połowę głosów polskich wyborców. To politycy PO wiedzą o Polakach coś, czego nie wie ani Jarosław Kaczyński, ani Grzegorz Napieralski. Dokładnie na takiej samej zasadzie jak dziewczyny królujące na szkolnych prywatkach wiedzą w odpowiednim momencie coś o sekretach powodzenia, czego zazdrosne koleżanki nie zauważają lub co bagatelizują.
[srodtytul]PO wieńczy ewolucję?[/srodtytul]
Platforma to beneficjent chwilowego „końca historii” w polskiej polityce. Swoistego 20-letniego okresu prób i błędów, w jakim przeszliśmy od zrujnowanego PRL do grona zamożnych i ustabilizowanych państw unijnych. To inni porozbijali się o rozmaite bariery lub w praktyce wykazali, że pewne pomysły polityczne nikogo w Polsce nie interesują. Jest już dawno po okresie wynikłej z dysydenckiej epopei nadreprezentacji polityków lewicy laickiej na polskiej scenie politycznej. Przerzedziły się już szeregi „Europejczyków” z dawną legitymacją PZPR w kieszeni. Odeszli już w cień błyskotliwi katolicy świeccy zapraszani przez Jana Pawła II do Castel Gandolfo. Przeminęli z wiatrem chadecy, solidaryści czy zwolennicy katolickiej nauki społecznej. Spadła atrakcyjność takich elokwentnych singli jak z jednej strony Andrzej Olechowski, a z drugiej – Ludwik Dorn czy Ryszard Bugaj.