Są Francuzi wyznania muzułmańskiego, którzy oddalają się stopniowo od tekstów islamu. Natomiast „francuski islam" uważam za określenie wewnętrznie sprzeczne. Islam to nie tylko religia, lecz cały system prawno-polityczny, konkurencyjny wobec kodeksu cywilnego. Co widzimy zresztą na coraz liczniejszych obszarach Francji, stopniowo obejmowanych we władanie przez faktyczny szariat, z jego normami wyglądu zewnętrznego, sklepikami i rzeźnikami halal.
W restytucję historii wpisuje się we „Francuskim losie" również motyw narodu wybranego. Czyli jednak mitologia narodowa?
Nie, to wciąż historia. Poczynając od Ludwika Świętego, wyraźne było utożsamianie się ludu, elit i królów Francji z liturgią oraz symboliką Starego Testamentu. Lud Franków chciał się widzieć w roli nowych Hebrajczyków, jako naród wybrany. Z wszystkimi tego konsekwencjami: jak pisał biskup Jacques-Bénigne Bossuet (teolog, myśliciel polityczny, wychowawca Ludwika XIV – przyp. red.]: kiedy lud odwraca się od swego Boga, płaci za to wielką cenę, tak jak zapłacił ją lud Izraela. Koncepcja narodu wybranego miała swój laicki dalszy ciąg w rewolucji francuskiej, która proklamowała i rozpowszechniła prawa człowieka i obywatela. Pojawił się zresztą rodzaj lustrzanego odbicia między Francją a Izraelem. Co ciekawe, z czasem odbicie się odwróciło: po rewolucji francuskiej syjoniści stawiali Francję za przykład państwa narodowego, jakim chcieli widzieć przyszły Izrael.
Naród wybrany, czyli także Mesjasz? Wkraczamy na pole, gdzie budzi się nie tylko żydowska, ale i polska wrażliwość...
Adam Mickiewicz, Polska Chrystusem Narodów. W 1945 r. ten motyw przejął dla Francji pisarz Francois Mauriac. Oto Francja zmartwychwstała wraz z generałem de Gaulle'em po śmierci w 1940 r. Piszę również o tym, jak ścisłe związki istnieją między naszymi krajami. Obsesją francuskich przywódców przez całe stulecia, do czasów marszałka Phillipe'a Petaina włącznie, było to, by Francja nie uległa „polonizacji" – w znaczeniu rozbioru, podziału między zaborczych sąsiadów. Skąd ten ścisły związek? Z uderzających podobieństw między szlachtą polską i francuską. Obie są bardzo wartościowe, odważne, waleczne – ale obie są też obciążone tą samą wyjątkowo poważną wadą: brakiem zmysłu państwowego. Są pieniackie, swarliwe, chętnie szukające cudzoziemskich arbitrów krajowych waśni.
Gdyby Francja nie miała takich postaci, jak Filip Piękny czy kardynał Richelieu, którzy potrafili rządzić żelazną ręką – podzieliłaby los Polski. Polska zniknęła z mapy świata na ponad 100 lat, bo nie miała męża stanu na tyle surowego, by wymusić na szlachcie respekt dla państwa. Dzisiaj – jak mi się wydaje – Polska wyciągnęła odpowiednią lekcję z własnej tragicznej historii. Naraża się tzw. postępowcom, bo chce zachować swoją narodową integralność, podczas gdy Francja lekceważy własne i polskie doświadczenia historyczne, zmierzając ku katastrofie.
To właśnie mam na myśli, mówiąc o zemście historii.
Kto zaraził Francję ową „postępowością"? Wolter, a może Victor Hugo?
Obaj są bezsprzecznie wielkimi pisarzami. Do lektur Hugo wracam regularnie, Woltera czytam rzadziej, bo – jak mi się zdaje – źle się zestarzał, może poza „Kandydem". Autorowi „Nędzników" stawiam podstawowy zarzut: to on wprowadził do intelektualnego obiegu Francji kulturę wybaczeń i usprawiedliwień, samoobwiniania się i współczucia. Naiwną empatię wobec złoczyńcy, wręcz miłość do niego. Przestępca jest ofiarą społeczeństwa, a osoba przez niego skrzywdzona jest często współwinna. Dziś doskonale widać, jak ten sposób myślenia podminowuje bezpieczeństwo Francji.
Wolter odpowiada według mnie za zaszczepienie do francuskiego życia intelektualnego myśli angielskiej. Prawdziwą wielkość myśl francuska osiągnęła w XVII w. Następne stulecie, tak sławione oświecenie, było już tylko importowaniem i przerabianiem na francuską modłę idei angielskich, rozchodzących się na całą Europę. Nie najlepiej wyszliśmy na tej operacji.
Wolterowi przypisuję jeszcze jedną przewinę. Zwalczając Kościół i kler, potępiał zarazem swoisty katolicki panhumanizm, wedle którego wszyscy ludzie pochodzą od Adama i Ewy. U Woltera bynajmniej nie wszyscy: pojawia się u niego zróżnicowanie rasowe, które w XIX w. obrośnie w moc – i w przemoc. Po trzecie wreszcie, i to jest dla Francji najpoważniejsze, Wolter faktycznie powołał do życia policję myśli, która od tamtych czasów tak niebywale się rozrosła w obozie postępu.
Pisze pan, że to Wolter był u początków zimnej wojny domowej, która miała już nigdy nie wygasnąć we francuskim życiu intelektualnym.
Wbrew temu, co się powtarza, tej wojny nie wywołały terror rewolucji francuskiej czy Robespierre, lecz właśnie Wolter. To on wciela w czyn ów, gdzie indziej nieznany, bezlitosny sektaryzm wobec tych wszystkich, którzy nie podążają jasnym szlakiem oświecenia: cenzurę. Dzisiaj również ja jej doświadczam we Francji. W innych krajach nie jestem traktowany przez polemistów z taką zajadłością, jak u siebie w domu.
Im bliżej współczesności, tym bardziej niewzruszalne stają się kanony interpretacyjne, które pan kwestionuje. Charles de Gaulle i Philippe Pétain – pierwszego należy wielbić, drugiego – wręcz przeciwnie. Tymczasem pan pisze, że to „dwie cięciwy tego samego łuku".
Chyba właśnie te dwa rozdziały najbardziej szokują krytyków. Przypominam, że lewica deifikowała de Gaulle dopiero po jego śmierci. Za życia był przez nią wyzywany od faszystów, wyklinany za zamach stanu z 1958 r., potępiany za politykę zagraniczną. Co więcej, pośmiertnie lewica odkryła w nim bohatera republikańskiego. Tymczasem ja powtarzam, że on nie był republikaninem. Jako młody człowiek czytał regularnie „Action Francaise", pismo skrajnie prawicowe. Konwersji na republikanizm dokonał później, faktycznie zabijając przy tym Republikę parlamentarną.
Republikaninem był natomiast Petain, generał. Kiedy został wysłany jako ambasador do Madrytu, socjalista Leon Blum mówił, że to największy humanista wśród naszych generałów, nie powinien jechać do państwa Franco. W 1940 r. parlament zdominowany przez Front Ludowy wzywa Petaina na pomoc i daje mu pełnię władzy. Wtedy jeszcze de Gaulle jest uważany za niebezpiecznego fantastę, ze swoimi koncepcjami ofensywy i armii zawodowej – zawodowej oczywiście po to, żeby dokonała puczu... Usiłuję wykazać, że początkowo ci dwaj ludzi są sobie bliscy. Pochodzą z tego samego źródła.
A potem, gdy stają przeciwko sobie?
Wierzę w koncepcję miecza i tarczy, dzisiaj wyszydzaną i potępianą. Sądzę, że Petain rzeczywiście chciał chronić Francuzów, a de Gaulle uosabiać tę Francję, która nie zaprzestała walki. Nie byłoby jednego bez drugiego. De Gaulle nie mógłby walczyć, gdyby ktoś inny nie pilnował domu. Trzeba się wczuć w kontekst tamtych czasów, w realną groźbę „polonizacji" Francji, która w 1940 r. poniosła swoją największą klęskę wojskową od czasu bitwy pod Azincourt w 1415 r.
Rządzący się obawiali, że Francja zostanie rozdarta na kawałki, więc potrzebny jest ktoś, kto ją uratuje – jakkolwiek wysoka byłaby cena ratunku. U Petaina znajdujemy ponadto myśl, by porażkę z Niemcami wykorzystać tak, jak to zrobiły w 1806 r. Prusy pobite przez Napoleona. Przegraliśmy, poddajemy się prawu silniejszego, zginamy kark, ale powoli, po cichu przygotowujemy odwet, korzystając z doświadczeń i umiejętności zwycięzcy.
Armia z Afryki Północnej, przygotowana przez Maxime'a Weyganda, człowieka Petaina, będzie walczyć u boku aliantów, by pokonać Niemcy.
Nie mogę nie zapytać o Napoleona. We „Francuskim losie" Bonaparte i Napoleon to właściwie dwie różne postacie.
Bonaparte jest zaledwie człowiekiem zżeranym przez ambicję, jakich zawsze było pełno, podczas gdy Napoleon to już rzymski cesarz. Jednocześnie według mnie to koniec historii Francji, w znaczeniu zwieńczenia tysiącletnich dziejów. Napoleon rozumie, że historia przyspiesza bieg. Gigantami stają się Anglia, Prusy, Rosja. Wkrótce – on to wie – potężna będzie Ameryka, przebudzą się Chiny... Rozpoznaje obraz świata na wiek, dwa wieki naprzód. Usiłuje więc dźwignąć Francję do poziomu tych nadchodzących gigantów, by mogła stawić im czoła. Stąd jego tempo, stąd jego podboje. Gdyby wygrał – to słowa Zbigniewa Brzezińskiego – Francja stałaby się światowym supermocarstwem. Od klęski Napoleona traci zaś szanse na zajęcie takiej pozycji; staje się już tylko przedmiotem gry, celem i łupem innych. Oto francuski dramat, spotęgowany przez fakt, że od tamtej pory Francuzi nie przestają się bić między sobą. Nie mogą już dominować w Europie, więc zrzucają – jedni na drugich – odpowiedzialność za ten stan rzeczy. Co tłumaczy wszystkie nasze wojny domowe, zimne czy gorące.
A nie można dominować razem z Niemcami?
Żartuje pan. Wszyscy w Europie się z tego śmieją, tylko Francuzi mają wierzyć, że to partnerski duet. Niemcy kierują, Niemcy są potęgą gospodarczą, a ponieważ jesteśmy w organizacji europejskiej, która wynosi na piedestał rynek i prawo – dominować mogą tylko Niemcy. Elity francuskie nie wyobrażają sobie siebie samych bez uległości wobec Niemiec. Prefiguracja takiej postawy pojawiła się już u prezydenta Adolfa Thiersa w 1871 r., po przegranej wojnie z Prusami.
Jacques Attali pisał, że we współczesnej historii Francuzi przyjęli bez zastrzeżeń dwa wielkie kłamstwa. De Gaulle wmówił rodakom, że byli ruchem oporu i wygrali wojnę. Mitterrand – że są „ludem lewicy".
Mówiąc, że Francuzi znaleźli się w obozie zwycięzców, de Gaulle przecież nie kłamał. Doprowadziła do tego wspomniana strategia i logika petainowsko-gaullistowska: ponieważ Francja przegrała wojnę, winna się znaleźć wśród jej zwycięzców. Co do „ludu lewicy", nazwałbym to kłamstwem połowicznym, bo Francuzi są – według mnie – społeczeństwem głęboko katolicko-socjalistycznym. Solidarność, kult państwa, przeświadczenie, że jednostka niczego nie osiągnie sama – to wszystko jest bardzo francuskie i bardzo lewicowe.
Na głowę państwa mówi się we Francji prezydent Republiki. Tylko jakiej republiki?
To grzech pierworodny Republiki Francuskiej: uniwersalizm. Ten ustrój stał się uniwersalistyczną maszyną wojenną, służącą do wydarcia francuskiej tożsamości francuskiemu ludowi. Do „defrancyzacji", dokonywanej powoli, po kawałku. O dzieciach imigrantów mówi się: dzieci republiki. Zrezygnowano z uczynienia z nich dzieci francuskich.
rozmawiał Grzegorz Dobiecki
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95