Wtedy w maju matka Jagody trafiła do szpitala ze śladem buta na klatce piersiowej. Spotkany przypadkiem komendant z Dobrego Miasta poprosił Jagodę, żeby tym razem jej matka zeznała prawdę, bo tak dłużej być nie może, więc ona niech najlepiej zabierze matkę do siebie z Brzydowa do Włodowa. Po drugiej stronie ulicy akurat stał Ciechanek i udawał, że czyta gazetę. Nocą przybiegł pod dom Jagody. Zaglądał przez okna. Krzyczał przez drzwi: „Oddaj, co moje, i zapomnimy o sprawie”. Matka Jagody jeszcze bardziej wciskała się we wnękę przy lodówce, bo wtedy nie było jej widać przez okno – czerwiec tamtego roku był gorący, a ona ze strachu w ogóle nie wychodziła z domu. Jagoda kazała Ciechankowi się wynosić, wtedy krzyczał, że utnie jej głowę, by policja miała czym grać w piłkę. Na co policja, że jak postraszył, postraszył i poszedł, to nie ma o czym mówić. Było, gdy dzień później Ciechanek jej na głowie rozbił butelkę po specjalu. Syn Jagody wyciągnął deskę z pryzmy za domem. „Lepiej puść psa”. Policjanci spisali i pojechali. Ciechanek wrócił wieczorem i czaił się pod oknami, rano stał pod sklepem.
W piątek na podwórko do Winków – akurat trwał remont kuchni, na podwórku stały meble, panował rozgardiasz jeszcze większy niż zwykle – zaszła Jagoda. Żaliła się, że przez Ciechanka nie ma życia i już nie wie, co robić. Wtedy znowu nadszedł. Zaczął grozić Jagodzie, na co Tomek się żachnął i dostał cios nożem w ramię. Musiał z tym jechać na pogotowie w Dobrym Mieście – lekarze pomogli, ale policjanci nie chcieli, bo akurat mieli festyn i żadnego wolnego patrolu. Tomek do Włodowa wrócił sam, Ciechanek z nożem. Przystawił go małemu synowi Tomka, który bawił się wtedy w piaskownicy. Wtedy coś pękło: przyszedł gniew tak wielki, że opisać się nie da. Tomek rzucił się na Ciechanka, który uciekał w pole, gdzie pracowali Mirek z Krzyśkiem. „Łapcie go!”. Każdy złapał też, co miał: obcęgi, kołek, szpadel – i pobiegli. Dopadli go przy krzakach tarniny. Zaczęli okładać. Raz i drugi. Bili, a on wciąż groził: „Ja was dorwę i spalę”. „Wystarczy”. Zostawili Ciechanka i wrócili na podwórko. „On dzisiaj już nie wróci”. „Nie żyje?”. „Nic mu nie będzie”. Marlena, żona Tomka, odetchnęła i aż przysiadła na ganku, Jagoda podbiegła do tarniny – widziała obitego Ciechanka, który próbował się podnieść. Zadzwoniła na policję. „Możecie posprzątać”, rzuciła, czego do dziś żałuje. Gdy przyjechali, wysłała z nimi dzieci, czego żałuje jeszcze bardziej. „Czekamy, czekamy. Jedzie karetka. – Cholera, chyba zacnie dostał. – Idzie sam czy go niosą? – Kto widzi?”. Na podwórko przybiegło jedno z dzieci. „On nie żyje. Jest bez głowy”. „Bez głowy? Tam w tarninach?”. „Nie, w brzózkach”.
[srodtytul]Wyrok i łaska[/srodtytul]
Winkowie czekali na policję na podwórku – ludzie pamiętają, że nie mieli na sobie krwi, nie trzęsły się im ręce, nie pobledli nagle. W końcu przyjechały niebieskie polonezy. „Biliście? To zabiliście”. Policjanci byli pod bronią, Tomkowi wyrywali z rąk syna, wszystkich skuto bez słowa wyjaśnienia. W tarninach i brzózkach zbierali ślady, choć ludzie mówią, że raczej zacierali – nie mieli latarek, więc świecili sobie telefonami komórkowymi, przez co z oddali wyglądali jak świecące latem chrząszcze. Ludzie przed domami patrzyli i milczeli. Rano poszli w to miejsce. Było skąpane w krwi. Wyglądało, jakby krowę tam ubili, nie człowieka. „Będziemy słuchać świadków. Wszyscy mają być trzeźwi!”, rzucili na pożegnanie mundurowi, ale w sobotę nie było ich aż do wieczora. Pani Wiesia wpadła na pomysł, żeby postraszyć ich dziennikarzami – Jagoda zaczęła dzwonić po komisariatach i od razu przyjechali. Ale nie powiedzieli, gdzie są Winki. Marlena i matka tylko płakały za chłopakami: były przerażone, bo nikt im nic nie mówił i człowiek nie wiedział, co będzie jutro. W niedzielę z ambony ksiądz prosił, aby nigdy więcej nie zdarzył się taki gniew, ale już po południu – gdy znowu przyjechała policja – mógł polecieć kamień. „Zabraliście naszych! Oddajcie chłopaków!”, krzyczeli ludzie. W poniedziałek rano w Boguchwałach aresztowano kolegę Tomka – pracowali kiedyś w lesie, a że elektryk, to teraz pomagał przy remoncie kuchni i też gonił Ciechanka. Po południu z Brzydowa zabrali ojca Marleny z kolegą, bo po wszystkim mieli jeszcze zbezcześcić zwłoki. Odbyły się wizje lokalne. Na pierwszej Mirek poszedł w tarniny, na drugiej ojciec Marleny z kolegą – w brzózki.
We wtorek w nabitej świetlicy odbyło się zebranie. Ludzie stanęli murem za Winkami: powołano komitet obrony. Na czele stanęła pani Wiesia, zarządziła zrzutkę na adwokata, którego trzeba wołać natychmiast, chociaż i tak za późno, bo chłopaki zdążyli już zeznać w areszcie przed prokuratorem i pogubić się w szczegółach, co miało świadczyło o ich winie.
Sąd okręgowy orzekł pobicie z użyciem niebezpiecznego narzędzia i zasądził dwa lata w zawieszeniu. Kolega Tomka za pobicie dostał rok. Ojciec Marleny z kolegą za znieważenie zwłok – pół roku. Wszystkie wyroki były w zawieszeniu, co zakwestionował sąd apelacyjny. Zarządzono kolejną wizję lokalną. Sędzia aż się zaśmiał, gdy zmierzona odległość między tarniną i brzózkami wyniosła 51 metrów, choć policjantom wyszło wcześniej 18. To najbardziej kuriozalne z uchybień, które spowodowały uchylenie wyroku. Sąd okręgowy po ponownym rozpoznaniu orzekł zabójstwo i przy zastosowaniu nadzwyczajnego złagodzenia kary Winkowie dostali cztery lata. Sąd apelacyjny wyroku już nie kwestionował i sprawa została zamknięta. W grudniu zeszłego roku prezydent Lech Kaczyński podpisał akt łaski. Bracia nie wyszli zza krat, bo jeszcze przed rozpoczęciem procesu z aresztu zwolnił ich minister sprawiedliwości. Mówią, że długo czaiła się niepewność, czy znowu po nich nie przyjadą na sygnale. A tak tylko pod sklepem ktoś w żartach postraszy, że zaraz wezwie policję i znowu ich zamkną.