We Włodowie wiedzą, kto był mordercą Ciechanka

Od linczu we Włodowie minęło pięć lat, ale historia wciąż żyje. Bracia Winkowie skazani za zabójstwo – nie zabili Ciechanka. We wsi dobrze wiedzą kto to zrobił, jednak mówić nie chcą. Będą musieli, bo sprawa wraca na wokandę

Publikacja: 11.09.2010 01:01

We Włodowie wiedzą, kto był mordercą Ciechanka

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Tomek, Krzysiek i Mirek. Winkowie, choć ludzie we wsi mówią Winki. Na podwórko braci można dostać się tylko kocimi łbami, bo skrót przez pola, którym wtedy nadszedł Ciechanek, zagrodziły płoty i drut kolczasty. Na podwórku kury, kaczki i mały piesek rasy podwórkowej. Nie lubią obcych. „Wrażeń kurwa szuka?”, krzyczy przez płot. Trzy razy pogonili reżysera, który jednak uparł się i nakręcił film – jesienią bracia obejrzą wersję bez muzyki, aby zaakceptować fabułę.

Ale to nie jest dom zły. Stoi w cieniu kościoła, z podwórka jest widok na cmentarz. Drewniana stodoła, w której przed laty powiesił się ojciec – właśnie się zawaliła. Wisiało to od zimy, wisiało, aż spadło. Mirek siedzi na dachu i ratuje, co się da. Krzysiek nosi dachówki letnikowi znad jeziora. U letnika robi teraz Tomek, który łapie takie zajęcia, bo przy wyrębie przygniotło go drzewo i do lasu już więcej nie pójdzie – ma przecież żonę i dzieci.

Przed laty zakochana Marlena uciekła z domu, aby mogli być razem – jej ojciec nie akceptował ich związku i stosunki zawsze były chłodne. Tomek zabrał Marlenę do siebie, zamieszkali w połowie domu we Włodowie. Przed wejściem stos zabawek. Piaskownica, zjeżdżalnia, dmuchany basen. Wszystko dla dzieci. Tomek zwykle pod kasztanem albo u siebie. „Po tym wszystkim stał się skryty, nerwowy, inny”, mówi Marlena. Na wakacje pojechali nad morze, bo uspokaja.

W drugiej połowie – ze swoją matką – mieszkają Mirek i Krzysiek. Pierwszy na zabój zakochał się w dziewczynie ze sklepu, więc wpada często na specjala i jeździ do niej za jezioro. Żartuje, że ślubu nie weźmie, bo obrączki na palec nie wciśnie – w lesie obcięło mu trzy, z czego dwa niezdarnie przyszyto i blizny są za duże. Pod sklep traktorem podjeżdża właśnie Krzysiek – on ma już dziecko, które mieszka ze swoją matką, bo teściowa go nie tolerowała, więc to trudny temat i lepiej zostawić. Prowadzi jedną ręką, bo w drugiej butelka. Koledzy od fuchy i siwuchy traktują go jak swego, ale pod sklepem ktoś kiedyś rzucił: zaraz, zaraz, panowie, was tu nie powinno być. Obiecali więc, że jak kroi się bijatyka – robią w tył zwrot. Chociaż śmieją się, że jak w zeszłe lato po robocie letnik zaprosił na jednego i kilka następnych, to bawili się tak, że aż policja musiała przyjechać do wsi – pierwszy raz od tamtego.

[srodtytul]Dopadli go przy tarninie[/srodtytul]

Ciechanek z Brzydowa. Pół litra i pół człowieka – cała legenda. Był chudy i żylasty. Miał pożółkłe włosy. Ze swoich sześćdziesięciu lat trzydzieści przesiedział w więzieniu. Gdy wychodził, ludzie w okolicy zaczynali zamykać drzwi. Kilkanaście lat temu otworzyła mu matka Jagody. Miała dobre, ale chore serce – jemu spodobała się głównie jej renta inwalidzka. Gdy ją bił, mówiła potem, że spadła ze schodów, choć w domu nie ma żadnych schodów.

Wtedy w maju matka Jagody trafiła do szpitala ze śladem buta na klatce piersiowej. Spotkany przypadkiem komendant z Dobrego Miasta poprosił Jagodę, żeby tym razem jej matka zeznała prawdę, bo tak dłużej być nie może, więc ona niech najlepiej zabierze matkę do siebie z Brzydowa do Włodowa. Po drugiej stronie ulicy akurat stał Ciechanek i udawał, że czyta gazetę. Nocą przybiegł pod dom Jagody. Zaglądał przez okna. Krzyczał przez drzwi: „Oddaj, co moje, i zapomnimy o sprawie”. Matka Jagody jeszcze bardziej wciskała się we wnękę przy lodówce, bo wtedy nie było jej widać przez okno – czerwiec tamtego roku był gorący, a ona ze strachu w ogóle nie wychodziła z domu. Jagoda kazała Ciechankowi się wynosić, wtedy krzyczał, że utnie jej głowę, by policja miała czym grać w piłkę. Na co policja, że jak postraszył, postraszył i poszedł, to nie ma o czym mówić. Było, gdy dzień później Ciechanek jej na głowie rozbił butelkę po specjalu. Syn Jagody wyciągnął deskę z pryzmy za domem. „Lepiej puść psa”. Policjanci spisali i pojechali. Ciechanek wrócił wieczorem i czaił się pod oknami, rano stał pod sklepem.

W piątek na podwórko do Winków – akurat trwał remont kuchni, na podwórku stały meble, panował rozgardiasz jeszcze większy niż zwykle – zaszła Jagoda. Żaliła się, że przez Ciechanka nie ma życia i już nie wie, co robić. Wtedy znowu nadszedł. Zaczął grozić Jagodzie, na co Tomek się żachnął i dostał cios nożem w ramię. Musiał z tym jechać na pogotowie w Dobrym Mieście – lekarze pomogli, ale policjanci nie chcieli, bo akurat mieli festyn i żadnego wolnego patrolu. Tomek do Włodowa wrócił sam, Ciechanek z nożem. Przystawił go małemu synowi Tomka, który bawił się wtedy w piaskownicy. Wtedy coś pękło: przyszedł gniew tak wielki, że opisać się nie da. Tomek rzucił się na Ciechanka, który uciekał w pole, gdzie pracowali Mirek z Krzyśkiem. „Łapcie go!”. Każdy złapał też, co miał: obcęgi, kołek, szpadel – i pobiegli. Dopadli go przy krzakach tarniny. Zaczęli okładać. Raz i drugi. Bili, a on wciąż groził: „Ja was dorwę i spalę”. „Wystarczy”. Zostawili Ciechanka i wrócili na podwórko. „On dzisiaj już nie wróci”. „Nie żyje?”. „Nic mu nie będzie”. Marlena, żona Tomka, odetchnęła i aż przysiadła na ganku, Jagoda podbiegła do tarniny – widziała obitego Ciechanka, który próbował się podnieść. Zadzwoniła na policję. „Możecie posprzątać”, rzuciła, czego do dziś żałuje. Gdy przyjechali, wysłała z nimi dzieci, czego żałuje jeszcze bardziej. „Czekamy, czekamy. Jedzie karetka. – Cholera, chyba zacnie dostał. – Idzie sam czy go niosą? – Kto widzi?”. Na podwórko przybiegło jedno z dzieci. „On nie żyje. Jest bez głowy”. „Bez głowy? Tam w tarninach?”. „Nie, w brzózkach”.

[srodtytul]Wyrok i łaska[/srodtytul]

Winkowie czekali na policję na podwórku – ludzie pamiętają, że nie mieli na sobie krwi, nie trzęsły się im ręce, nie pobledli nagle. W końcu przyjechały niebieskie polonezy. „Biliście? To zabiliście”. Policjanci byli pod bronią, Tomkowi wyrywali z rąk syna, wszystkich skuto bez słowa wyjaśnienia. W tarninach i brzózkach zbierali ślady, choć ludzie mówią, że raczej zacierali – nie mieli latarek, więc świecili sobie telefonami komórkowymi, przez co z oddali wyglądali jak świecące latem chrząszcze. Ludzie przed domami patrzyli i milczeli. Rano poszli w to miejsce. Było skąpane w krwi. Wyglądało, jakby krowę tam ubili, nie człowieka. „Będziemy słuchać świadków. Wszyscy mają być trzeźwi!”, rzucili na pożegnanie mundurowi, ale w sobotę nie było ich aż do wieczora. Pani Wiesia wpadła na pomysł, żeby postraszyć ich dziennikarzami – Jagoda zaczęła dzwonić po komisariatach i od razu przyjechali. Ale nie powiedzieli, gdzie są Winki. Marlena i matka tylko płakały za chłopakami: były przerażone, bo nikt im nic nie mówił i człowiek nie wiedział, co będzie jutro. W niedzielę z ambony ksiądz prosił, aby nigdy więcej nie zdarzył się taki gniew, ale już po południu – gdy znowu przyjechała policja – mógł polecieć kamień. „Zabraliście naszych! Oddajcie chłopaków!”, krzyczeli ludzie. W poniedziałek rano w Boguchwałach aresztowano kolegę Tomka – pracowali kiedyś w lesie, a że elektryk, to teraz pomagał przy remoncie kuchni i też gonił Ciechanka. Po południu z Brzydowa zabrali ojca Marleny z kolegą, bo po wszystkim mieli jeszcze zbezcześcić zwłoki. Odbyły się wizje lokalne. Na pierwszej Mirek poszedł w tarniny, na drugiej ojciec Marleny z kolegą – w brzózki.

We wtorek w nabitej świetlicy odbyło się zebranie. Ludzie stanęli murem za Winkami: powołano komitet obrony. Na czele stanęła pani Wiesia, zarządziła zrzutkę na adwokata, którego trzeba wołać natychmiast, chociaż i tak za późno, bo chłopaki zdążyli już zeznać w areszcie przed prokuratorem i pogubić się w szczegółach, co miało świadczyło o ich winie.

Sąd okręgowy orzekł pobicie z użyciem niebezpiecznego narzędzia i zasądził dwa lata w zawieszeniu. Kolega Tomka za pobicie dostał rok. Ojciec Marleny z kolegą za znieważenie zwłok – pół roku. Wszystkie wyroki były w zawieszeniu, co zakwestionował sąd apelacyjny. Zarządzono kolejną wizję lokalną. Sędzia aż się zaśmiał, gdy zmierzona odległość między tarniną i brzózkami wyniosła 51 metrów, choć policjantom wyszło wcześniej 18. To najbardziej kuriozalne z uchybień, które spowodowały uchylenie wyroku. Sąd okręgowy po ponownym rozpoznaniu orzekł zabójstwo i przy zastosowaniu nadzwyczajnego złagodzenia kary Winkowie dostali cztery lata. Sąd apelacyjny wyroku już nie kwestionował i sprawa została zamknięta. W grudniu zeszłego roku prezydent Lech Kaczyński podpisał akt łaski. Bracia nie wyszli zza krat, bo jeszcze przed rozpoczęciem procesu z aresztu zwolnił ich minister sprawiedliwości. Mówią, że długo czaiła się niepewność, czy znowu po nich nie przyjadą na sygnale. A tak tylko pod sklepem ktoś w żartach postraszy, że zaraz wezwie policję i znowu ich zamkną.

[srodtytul]Co zrobisz to się narazisz[/srodtytul]

Włodowo tną drogi – główna na Dobre Miasto i piaskowa nad jezioro. Kiedyś istniały tu szkoła elementarna, klub rolnika, remiza, mleczarnia i młyn. Zostały dwa sklepy, w których specjal jest po 2,30. Ale pije się nie pod sklepem, tylko w sklepie, bo mogą zauważyć patrole, które po tym wszystkim jeżdżą wte i wewte jak szalone. Piotruś jak zwykle przesadza, bo samochód zjawia się raz na kwadrans, a policja chyba raz na kwartał, jednak butelki posłusznie chowamy w skrzynce. Kiedyś piło się i patrzyło na betonowy słup, ale panie z rady sołeckiej postanowiły go wyrwać i posadzić klomb, więc teraz pije się z widokiem na iglaki. Panie z rady idą za ciosem i za świetlicą z funduszy urządzają właśnie park. Choć ludzie szepczą, że lepsze byłoby boisko do siatkówki, one koszą chaszcze, sadzą krzaki, sypią kamienie. Kupiły nawet dwie kute ławki, ale na razie stoją w świetlicy pod kluczem, bo jeszcze ktoś zniszczy. Ostatnio posiedzieć można było na Boże Ciało. Był wtedy festyn dla dzieci z biegiem dookoła kościoła i kiełbaskami z ogniska. W planach rady jest jeszcze usypanie plaży nad jeziorem, ale to chyba już za rok. Panie i tak zgłaszają Włodowo do konkursów na ładną wieś – ostatnio było 23. miejsce.

W radzie sołeckiej prężnie działa pani Agata – ma największe gospodarstwo we wsi, które daje 1000 litrów mleka dziennie. Od Winków oddziela ją żywopłot ze świerków, więc zwykle nawet nie wie, czy bracia są w domu. Ale mówi o nich z niechęcią – stanowią uciążliwe sąsiedztwo, bo jak popiją, to pokrzyczą. Dała na adwokata, gdy składała się cała wieś, ale dokonany czyn potępia – przecież jak można podnieść rękę na drugiego człowieka? Po tym wszystkim pani Agata nie może sprzedać kawałka ziemi we wsi: gdy ludzie słyszą – Włodowo – to od razu dziękują. „Ileż można słuchać – nawet żartem – wszyscyście pędzili i zamordowali człowieka? Skąd wiedzą? W telewizji pokazali. Moja matka w szpitalu wymyśliła sobie inny adres, bo wstydziła się Włodowa”. Narzeka też Halina, która prowadzi gospodarstwo agroturystyczne: hamak pod czereśnią kusi, ale gości jak na lekarstwo. Przestali przyjeżdżać pięć lat temu. Dlatego panie z rady sołeckiej chcą odczarować wieś.

Trwają wybory prezydenckie. W świetlicy pierwsza w historii Włodowa komisja wyborcza. Przewodniczącą jest pani Ewa z sąsiedniej wsi, która po wywieszeniu wyników – Kaczyński zdecydowanie przed Komorowskim – znalazła na klamce samochodu martwą mysz. To opór materii. W tygodniu pani Ewa kieruje świetlicą, ale obywa się bez szaleństw: chłopaki przychodzą na komputery poszukać czegoś w Naszej-Klasie albo zagrać w zabijanie na ekranie. Tłumy pędziły, gdy świetlicą kierowała Jagoda, bo ciągnęła ludzi na konkursy i spartakiady. Tydzień w tydzień były też dyskoteki, czego uczepiła się pani Agata z rady sołeckiej. Poszło o alkohol. Na dyskotekach był zakaz picia w świetlicy, więc chłopaki obstawiali butelkami płot, bo lepiej tak, niż chować się po kątach i awanturować potem.

Jagoda wie, co mówi: od 19 lat mieszka pod jednym dachem z alkoholikiem – byłym mężem Piotrusiem. Sama wciąż nie ma pracy – bo pensja i emerytura za bycie kościelną to nie na tym świecie – więc robi, co może: szkołę policealną dla dorosłych i kursy komputerowy, medyczny i ogrodniczy. Jagoda pomaga wszystkim, ale swoje też usłyszała, że Winki siedzieli przez nią, bo kogo szukał wtedy Ciechanek?

Kiedyś Jagoda przyjaźniła się z panią Wiesią: jedna po drugiej opiekowały się wiejską świetlicą, a gdy nastała pani Ewa – razem jeździły do urzędu pracy i zapisywały się na kursy (pani Wiesia uczy się właśnie pedicure). Teraz jedna o drugiej mówi: „gwiazda”, i prycha. Pani Wiesia – we Włodowie od 13 lat, uciekła tu przed życiem gdzieś w Wielkopolsce i zamieszkała w dawnej remizie – stworzyła wiejski komitet broniący chłopaków. Śmieje się, że wydzwaniały do niej partie polityczne, żeby powiedzieć, że one pomogły w potrzebie i broniły chłopaków.

Szepty pod sklepem oskarżały ją, że pieniądze na adwokatów zebrała i zabrała – aż musiała na tablicy ogłoszeń wywiesić oświadczenie pana mecenasa, że dostał wszystko co do grosza. Po linczu kupiła sklep, potem sprzedała. Wyszła za mąż, potem się rozwiodła. Pani Wiesia ma żal, że nigdy nikomu nic się nie podoba i cokolwiek zrobisz, to się narazisz. Sama, gdy toczył się jej proces o przemoc w rodzinie, nie znalazła chętnych do zeznań przeciwko mężowi.

Teraz we wsi toczy się spór o kościół. Za namową księdza kilkanaście osób skrzyknęło się, żeby odnowić wnętrze nieruszone od 40 lat. Przez dwa tygodnie ludzie skrobali tynk, myli ściany, malowali ławki. Wtedy pani Agata zapytała księdza, czy jej rodzina może pomalować ołtarz. Ksiądz się zgodził, ale osoby remontujące kościół już nie – ludzie poczuli się dotknięci, bo „pociągnąć złotem ołtarz chciałby każdy, a nie, że państwo przyjdą i pomalują”. Jagoda jako kościelna pośredniczyła w rozmowach. Opowiada, że ksiądz cofnął zgodę i powiedział, że remont dokończą ci, którzy zaczynali. Na co pani Agata, choć ufundowała betonowe schodki prowadzące z kocich łbów do kościoła, by mieć bliżej do domu – na razie przestała nimi chodzić.

[srodtytul]Dokończone było potem[/srodtytul]

Przy świetlicy wisi zdjęcie mężczyzny. Ciechanek? „Nie, to mój wujek. Wyszedł zimą i nie wrócił. Szukali go wszyscy: rodzina, koledzy, policja. Nie znaleźli”, mówi chłopak ze specjalem. Pod sklepem słychać było, że to Ciechanek się mści – ten zwrot wraca przy byle okazji. Po wszystkim do Włodowa przyjechały trzy panie psycholog i rozmawiały po domach z tymi, którzy chcieli rozmawiać (u Winków rozmawali, ojciec Marleny z kolegą odmówili). Można było wyrzucić wszystko, ale żal i tak pozostał, bo ludzie wiedzą swoje – taki wyrok był dla sądu najłatwiejszy, bo bracia bili, ale nie zabili. Więc kto? „Czort z nim. Nie zginął dobry człowiek. Pewnie mu się to należało, więc czego takiego szkodować? A co komu pomoże, że się wszystko wyjaśni?

Ludzie chcą spokojnie żyć, a nie ciągać się po sądach”, mówi starsza pani. Ostrożnie, bo mieszka sama i jest schorowana: chodzi o dwóch laskach, bo spuchnięte kolana trzeszczą nawet obwiązane kilkoma bandażami. Latem zawsze w długim rękawie i spódnicy do ziemi, do tego chustka, maska na twarz i ciemne okulary – aż nie poznasz, że ona to ona. To przez alergię na wszystko, ale uparcie uprawia ogród. Śmieje się, że nawet drzewa sama narąbie. Jej córka chowała się z Winkami, ona przynosiła im jedzenie i ubrania, bo matka rentę po ojcu przepijała, a lodówkę zamykała na klucz.

Tamtego popołudnia starsza pani pieliła grządki przy tarninach od strony pola i słyszała, jak żużlową drogą nadeszło dwóch mężczyzn. Zatrzymali się przy Ciechanku. „Jeszcze żyje”. „Skurwysyn”. Co było dalej? Starsza pani nie wie, bo poszła podlewać ogródek przy domu. W rozmowie kluczy, boczy, wznosi oczy ku górze. Że krzaki za wysokie, że oczy za słabe, że głosy za ciche. „Dokończone było potem i jeden pan nie robił”, mówi.

Inni też tak mówią dookoła, żeby powiedzieć i nie powiedzieć. Powtarzają, że Ciechanek miał wielu wrogów i każdy mógł załatwić swój gniew. A to, że może sklepikarz z Brzydowa, bo Ciechanek groził kiedyś, że go zabije. A to, że syn Jagody, bo miał najlepszy motyw – żal mu było zalęknionej matki i miał chodzić po polach. A Tomek nie mógł wtedy wrócić i dobić Ciechanka? „Sam pan rozumie”, mówią ludzie. Rozumie pani mecenas, która broni Winków. Jej zdaniem nawet jak ktoś widział zabójstwo, to i tak nigdy nie powie, że widział.

Na cmentarzu była wtedy kobieta, skąd miała dobry widok na krzaki tarniny i niskie jeszcze wtedy brzózki, ale o zeznaniach przed sądem nie ma mowy, bo boi się, że milicja – jak uparcie powtarza – będzie miała do niej pretensje, że wtedy zataiła prawdę i dostanie zarzut. Tak jak teraz Marlena, która w pierwszych zeznaniach nikogo nie obciążyła winą, by podczas drugiego procesu oskarżyć o morderstwo swojego ojca z kolegą, co sąd odczytał jako fałszywe zeznanie i wytoczył proces. Miał się rozpocząć w lipcu – pani mecenas szacuje go na pięć rozpraw, czyli jakieś pół roku – ale został przełożony na jesień. Wszyscy świadkowie i tak będą musieli zeznawać jeszcze raz, bo – niejako przy okazji – trzeba ustalić, kto zabił Ciechanka.

Na razie zarzut zabójstwa przypisano Winkom, z czym się nie godzą. To dlatego pół roku temu – niezależnie od toczącego się procesu Marleny – został złożony wniosek o kasację wyroku. Podstawą jest fakt, że sąd nie przesłuchał kluczowych świadków. W zamyśle pani mecenas kasacja wznowi proces, którego celem będzie uzyskanie wyroku za pobicie, a nie zabójstwo. Co tydzień dzwoniła w tej sprawie do sądu, by sprawdzić, czy jest odpowiedź, choć bała się odmowy. I słusznie – sąd właśnie odrzucił wniosek.

[srodtytul]Piach na oczy[/srodtytul]

Marlena w drugim procesie zeznała, co powtarza i dziś, że tamtego popołudnia, gdy Tomek z braćmi wrócili już na podwórko, zadzwoniła po swojego ojca, choć od lat był skłócony z rodziną. To był impuls. Ojciec przyjechał z żoną i kolegą. Już pijani, do tego dziś już nie dojdziesz, czy najpierw jeszcze pili i potem poszli w tarniny, czy odwrotnie. Marlenie kazali zrobić kawę i pobiegli w pole. Tam mieli przeciągnąć Ciechanka w brzózki i dobić go łomem – w furii rozdeptali mu głowę. Byli umazani we krwi, co znaczy, że skoro Ciechanek broczył, to jeszcze żył.

Po powrocie na podwórko Winków obmyli się w stawie. Prosili Marlenę o ręcznik do wytarcia. „Pyk, pyk. To już koniec. Więcej nie będzie problemu”, rzucili. Słyszeli to koledzy Tomka, którzy pomagali w remoncie (sąd nie przesłuchiwał ich na tę okoliczność, bo odmówili zeznań). Pamiętają, że łom został ukryty – nie znaleziono go do dziś. Pani mecenas nie sądzi, żeby kiedykolwiek wypłynął, bo są na nim odciski palców wszystkich: ojca Marleny, jego kolegi, ale też Tomka i kolegów, bo łom służył wtedy do remontu kuchni. Wypłynął? Może leży na dnie jeziora? „Za daleko”, mówi starsza pani. Po wyjściu chłopaków z aresztu wszyscy spotkali się na podwórku u Winków. Po specjalu było burzliwie, ale ustalono, że ojciec Marleny przyzna się do winy, gdyby braciom groziło więzienie – jednak się nie przyznał. Przed sądem bronił siebie i kolegę, że Ciechanek leżał już martwy w tych brzózkach, gdy się nad nim pastwili.

Ojciec Marleny mieszka w Brzydowie za jeziorem. Do domu jest pod górę. Biednie tu i brudno. Ojciec z kolegą akurat dłubią coś w stodole. Znaczy – dłubali do teraz, bo czekają na młodego, który przywiezie dwa wina wiśniowe po 4,40. Na pytanie o lincz kolega ucieka do stodoły, a ogorzała twarz ojca tężeje jeszcze bardziej. Przytakuje kilka razy, mruczy pod nosem, w końcu odsyła do żony, bo będzie wiedziała więcej, i też znika w stodole.

Żona mówi, że przecież nic nie zrobili, a są dręczeni. „Ktoś inny robił, nie wiadomo kto. A może coś było źle z postępowaniem, skoro winnego nie ma? Sama widziałam, jak dwóch panów szło, ale było ciemno i daleko, a ja muszę być pewna, bo tak będzie tylko słowo przeciw słowu i do czego dojdziemy? Najlepiej zwołać wszystkich kompetentnych w tej sprawie: razem się spotkamy i będzie całkiem inna rozmowa”, powtarza matka Marleny, ale sama odmówiła stawienia się przed sądem. Co sądzi o zeznaniach córki? „A czy wspomniała w nich, jak napity Tomek mnie uderzył? Ja mu córkę wychowałam, więc będę to pamiętać dopóki piachu nie nasypią mi na oczy”.

Tomek, Krzysiek i Mirek. Winkowie, choć ludzie we wsi mówią Winki. Na podwórko braci można dostać się tylko kocimi łbami, bo skrót przez pola, którym wtedy nadszedł Ciechanek, zagrodziły płoty i drut kolczasty. Na podwórku kury, kaczki i mały piesek rasy podwórkowej. Nie lubią obcych. „Wrażeń kurwa szuka?”, krzyczy przez płot. Trzy razy pogonili reżysera, który jednak uparł się i nakręcił film – jesienią bracia obejrzą wersję bez muzyki, aby zaakceptować fabułę.

Ale to nie jest dom zły. Stoi w cieniu kościoła, z podwórka jest widok na cmentarz. Drewniana stodoła, w której przed laty powiesił się ojciec – właśnie się zawaliła. Wisiało to od zimy, wisiało, aż spadło. Mirek siedzi na dachu i ratuje, co się da. Krzysiek nosi dachówki letnikowi znad jeziora. U letnika robi teraz Tomek, który łapie takie zajęcia, bo przy wyrębie przygniotło go drzewo i do lasu już więcej nie pójdzie – ma przecież żonę i dzieci.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Puppet House”: Kukiełkowy teatrzyk strachu
Plus Minus
„Epidemia samotności”: Różne oblicza samotności
Plus Minus
„Niko, czyli prosta, zwyczajna historia”: Taka prosta historia
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Katarzyna Roman-Rawska: Otwarte klatki tożsamości