Bogiem – krzyczę z radości
śpiewam z bólu
rozpływam się w konwulsjach życia
Tak wieńczy swój utwór Wencel i każdy przytomny czytelnik poezji wierzy mu na słowo. Pierwszy raz od wielu wielu lat wierzy mu na słowo. Prawdziwy to hymn mogący, niestety, stać się usprawiedliwieniem dla księży alkoholików, niebezpiecznie wabiący, pokazujący, jak Dionizosa można przerobić na Chrystusa, ale nie z twarzą radosną, lecz ekstatyczną, pasyjną.
Wencel odnalazł samego siebie. Po latach tworzenia utworów nieudanych, moralizujących, niepotrzebnie nadętych, pisanych z pychą człowieka, który już odnalazł, pisanych w manierze pana mądralińskiego, tu wreszcie pozwalając działać daimonionowi wydał z siebie kawał fantastycznej poezji.
[srodtytul]Rejterada do Polski[/srodtytul]
I cóż? Gdy Maciej Urbanowski pisał słowa zachwytu nad „Odą do śliwowicy” Wencla, ten deklarował:
„Zabawne, że w momencie opublikowania tej recenzji od kilku miesięcy nie miałem w ustach ani grama alkoholu. Z podobnymi do siebie miłośnikami śliwowicy, którzy uwierzyli, że siła większa od nas samych może przywrócić nam zdrowie, spotykałem się regularnie w podziemiach budynku przy kościele Najświętszego Serca Jezusowego w Gdańsku-Wrzeszczu. Podczas jednego z tych wspólnotowych spotkań do salki wleciał przez okno wielki motyl. Przez chwilę krążył nad naszymi głowami, a potem usiadł na ścianie i rozwinął skrzydła. Pomyślałem, że wszyscy tutaj jesteśmy do niego podobni. Uwolnieni z kokonu, dojrzewający pod ziemią. Anonimowi dla świata, ale nie dla Boga”.
No tak. Cały nasz katolicyzm. I ciągłe podleganie prawu. Mając szansę na zwycięstwo, nagle wycofujemy się, porzucamy splendory, zaprzeczamy osiągnięciom, marnotrawimy szanse.
Cóż robi Wencel, gdy wykazuje cieniarstwo tych wszystkich skacowanych krakowskich poetów, gdy pokazuje, że to on, a nie deklaratywni wielbiciele „Pod wulkanem” jest w stanie nawiązać literacki dialog z Malcolmem Lowrym... Co robi? Rejteruje.
Wiadomo, my katolicy grzeszymy najpiękniej, to katolicyzm nadaje smak życiu, to katolicyzm powoduje, że wszystko ma jeszcze jakiś sens, ma jakąś głębię. Nie na próżno jedna z szyderczo-aprobatywnych reklam na stronach „Frondy” brzmiała: „Celibat – czujesz, że żyjesz”. Bo tylko te napięcia, tylko te zobowiązania czynią jeszcze świat jako tako aromatycznym. Reszta zwietrzała. I jest tylko techniką. Techniką uwodzenia. Techniką seksu. Techniką władzy.
Więc Wencel się wycofał. Napisał najlepszy w swym życiu wiersz i się wycofał.
„Podziemne motyle” to nie ostatni głos Wencla w tym roku. Co czyni, gdy odstawił już alkohol? Otóż, będąc na głodzie potężnym, zaczął się (tak domniemywam, może robił to na wpół świadomie) rozglądać za jakimś innym paliwem, które mogłoby wprawiać go w stan ekstazy. Tym paliwem okazała się – Polska. Tragiczna, umęczona, która pozwoliła na sublimowanie wszystkich dotychczas wciągających Wencla nałogów.
„»De profundis«” – pisze Wencel – „to zbiór 25 wierszy o Polsce napisanych od lutego do lipca 2010 roku. (...) Dla mnie jest przede wszystkim pamiątką przedziwnego spotkania z umarłymi, zapisem nawoływania się poetów różnych epok w momencie kolejnej polskiej apokalipsy. Również ze względu na to niezwykłe doświadczenie katastrofa smoleńska stała się centralnym wydarzeniem mojego życia”.
Tomik otwiera utwór „Kołysanka lipowa”, który brzmi trochę jak sztubacki żart. Bo przecież wszyscy ze szkoły znamy fraszkę „Na lipę” Jana Kochanowskiego. Jej przekształcanie, trawestację, przedrzeźnianie można uznać za naigrawanie się z tradycji.
[i]Połóż się w mych korzeniach
a odpocznij sobie
nie dojdzie cię tu słońce –
przyrzekam ja tobie
i głód łatwo oszukasz gryząc
czarną ziemię
jak to robią od wieków rozstrzelane cienie[/i]
Pomysł, by lipa zapraszała umierającego żołnierza (?), skrytobójczo zabijanego patriotę (?) nie pod liść, a pod swe korzenie, by odpoczynek zamienił się w wieczny spoczynek, by miast głosić chwałę żywota, opisywać rozkład ciała, by wonne lipowe kwiaty przynosiły nie miód, lecz trupi pył, jest przewrotny i niepokojący.
Bo przecież tego, co uczniowie mogą traktować niepoważnie, polscy poeci wyśmiewać raczej nie powinni. Bo czarnoleska rzecz jest świętością, jest probierzem polskiej mowy wiązanej. „Czarnoleskiej ja rzeczy chcę, ta serce uleczy...” – wzywał Norwid i nie były to konwencjonalne zaklęcia, ale zdanie sprawy z tego, że strofy Kochanowskiego są święte. W nich początek i w nich miara każdego następnego poetyckiego wysiłku.
Jeśli więc Wencel porywa się na samego mistrza z Czarnolasu, to być może chce pokazać, że cień śmierci położył się na całej polskiej tradycji, że oto zdarzyło się coś fundamentalnego, absolutnie najistotniejszego, co każe zanegować całą tradycję, co pozwala przedrzeźniać najświętsze strofy polskiej mowy.
[srodtytul]Mit czeka na wydarzenie[/srodtytul]
Nie sięgając nawet do autokomentarzy Wencla, w tym samym tomiku znajdujemy potwierdzenie tej hipotezy. Oto utwór „In hora mortis” będący z kolei przeróbką hymnu narodowego:
[i]Jeszcze Polska nie zginęła póki my giniemy
póki nasi starsi bracia wędrują do ziemi
Sztandarowe utwory polskie zostają zakwestionowane, muszą zostać napisane na nowo, bo coś się wydarzyło![/i]
Wencel pisał swoje wiersze od lutego 2010 roku. Pokazuje to, jak mit czekał na wydarzenie. Uzmysławia rzecz niesamowitą, że oto katastrofa smoleńska zrodziła się nie tylko jako owoc spotęgowanej zapiekłej politycznej nienawiści, ale także przez klimat duchowy, jakieś dziwne oczekiwanie na hekatombę, które wisiały w polskim powietrzu przed kwietniową tragedią.
Twórcą tego klimatu był przede wszystkim Jarosław Marek Rymkiewicz, który w oczywisty sposób patronując tomikowi Wencla, jest też głównym demiurgiem na polskiej scenie duchowej, trucicielem czy jak woli ktoś inny – wieszczem.
Poprzedzające katastrofę smoleńską tomy esejów – „Wieszanie” i „Kinderszenen” ukazywały ożywcze właściwości daniny krwi, mordu lub rzezi. Wskazywały na masakrę jako źródło założycielskiego mitu i wraz z wydawanymi w tym czasie tomikami poezji – celebrowały obrazy śmierci, zwłok, rozkładu. Dopełniały, a może raczej zniekształcały wielki wysiłek twórców polityki historycznej, w tym kreatorów Muzeum Powstania Warszawskiego, przydając mu jakiegoś niepokojącego pierwiastka pogańskiego kultu śmierci i krwi.
Gdyby tytułować domniemane recenzje z kolejnych wypowiedzi Jarosława Marka Rymkiewicza po angielsku, mielibyśmy fantastyczne tytuły do jakichś heavy metalowych albumów „Apetite for Massacre” albo po prostu „Hang’em All”. Nieuprawnione szyderstwo? Ale przecież sam Wencel w wierszach przyznający się do słuchania Haendla czy Purcella, gdy pozostawał sam i nikt go nie widział katował się Rammsteinem czy innymi ciężkimi brzmieniami.
Atmosfera życia duchowego Polski zgęstniała od nienawiści partyjnych funkcjonariuszy, szczujących się nawzajem, została doprawiona jakimś widmem krwawej katastrofy, zarażona śmiercią, apokalipsą.
Z boku, niezależnie od Rymkiewicza do pieca narodowej wyobraźni dorzucali wchodzący w wiek średni twórcy magazynu apokaliptycznego „Czterdzieści i Cztery”, którzy w manifeście neomesjanistycznym głosili pochwałę życia w obliczu zbliżającej się totalnej katastrofy.
Gdy tupolew z 96 osobami roztrzaskiwał się w smoleńskim lesie, artyści mieli już przygotowane ramy, w których da się zamknąć narodową tragedię. Artyści, dziennikarze, Polacy pamiętający żałobę po papieżu. Ale przede wszystkim – poeci.
Tomik Wencla jest zarażony śmiercią. Zarażony śmiercią i rozkładem. Obcowanie z umarłymi wytwarza u Wencla jakąś przedziwną myśl, którą wyraża w końcówce trawestacji naszego hymnu:
[i]a im bardziej bezsensowny twój
zgon się wydaje
tym gorętsze składaj dzięki że jesteś
Polakiem
naród tylko ten zwycięża razem ze swym Bogiem
który pocałunkiem śmierci ma
znaczoną głowę[/i]
Utwór napisany 10 kwietnia, tuż po katastrofie, najpełniej objawia straszne nowe oblicze Wencla. Poeta, który uwierzywszy w swój profetyczny dar, w patetycznej formie przekazuje jakieś niesamowite brednie oszalałego z rozpaczy patrioty. Archaizacja daje mu alibi, bo jeśli coś nie wytrzymuje próby rozumu, zawsze można zasugerować, że to tekst natchniony, płynący z głębi dziejów, z jakiejś nieświadomości i dlatego nie podlega naszym ułomnym interpretacjom. Niechby jednak Wencel stanął przed rodzinami ofiar katastrofy i im przeczytał swoje bzdury, może wtedy dostrzegłby, że są pewne granice.
[i]tam zabici w ciemnym lesie modlą
się za nami
tam powstańcy do Śródziemia idą
kanałami[/i]
Zaraz, zaraz: do Śródziemia czy Śródmieścia? Czy to jeszcze historia czy już jakaś tolkienada? Nie pytaj poety o sens, bo on natchniony.
Rymkiewicz stylizujący się na Bakę i twórców baroku, na Mickiewicza i Słowackiego razem wziętych, wzniosłym tonem kwestionujący zdrowy rozsądek, teraz Wencel będący epigonem epigona... Naprawdę wszystko to bardzo niemądre.
[srodtytul]Deifikacja powstańców[/srodtytul]
Owszem, sporo w «De profundis» utworów elegancko zrobionych i w pobieżnej lekturze tomik może się wydać niewinny niczym piękna okładka z reprodukcją, ale przecież gdy spojrzeć na poetyckie koncepty, którymi częstuje nas Wencel, to widać, że nie jest to wcale taka bezpieczna gra.
Drugi utwór zbiorku, po owej „Kołysance lipowej”, rozwija barokowy zgoła pomysł notowania postępującego rozkładu zwłok leżących „w zbiorowej mogile z przestrzelonymi głowami”. Przez żart, że „po latach są już cząstkami tablicy Mendelejewa”, dochodzimy do finału nawiązującego do Ewangelii.
[i]Posłuchajmy:
jak było im obiecane
w Kazaniu na Górze
stają się
solą ziemi[/i]
Delikatne przesunięcie znaczeń? Owszem. Wygląda subtelnie, ale nagle się okazuje, że wszystkie wartości zostają przyznane zwłokom. Zwłokom lub starcom.
Bohaterami wiersza „Refugium” są niezłomni antykomuniści: „ci z kresów… ci z lasów… ci z powstania… bruzdy na twarzach krawaty moherowe berety biało-czerwone opaski… ”. Wencel idealizuje tych ludzi, nadając im w dodatku jednolite przekonania, i poprzez różne gry językowe podejmuje polemikę z prasą, Europą, popkulturą, by wreszcie w słowa swego wiersza wpleść dobrze znajome wersety:
[i]wzgardzeni przez świat mężowie
boleści
oswojeni z cierpieniem jak ktoś
przed kim twarz się zakrywa
obarczyli się naszym losem dźwigali
nasze brzemiona a myśmy ich za
skazańców uznali
chłostanych przez Boga
i zdeptanych
lecz byli przebici za naszą próżność
spadła na nich chłosta zbawienna
dla nas
a w ich ranach jest nasze zdrowie[/i]
Bardzo przepraszam, ale te słowa pieśni Sługi Pańskiego, wzięte z księgi Izajasza, przez Kościół katolicki i apostołów są odnoszone bezpośrednio do Chrystusa, naszego Pana i Zbawcy.
Więc jeśli Wencel chce wypowiedzieć apoteozę niezłomnych antykomunistów, to jednak niech miarkuje słowa, bo deifikacja powstańców czy obrońców krzyża, jest naprawdę przesadą.
Że Wencel ma wenę i mu się myli patriotyzm z żarliwą wiarą, zgoda, ale po co to publikuje? Czyżby nie odrobił lekcji Mickiewicza? Wydanie tomiku powoduje, że okolicznościowe wiersze dostają placet poety i powinny być traktowane serio.
W utworze „Czterdzieści i cztery”, 13 kwietnia 2010 r., poeta, kontemplując obraz świec przed Pałacem Prezydenckim, mówi, zwracając się do Polski:
[i]jesteś Jonaszem w brzuchu wielkiej
ryby
pójdź ach pójdź do swojej Niniwy[/i]
No dobrze, wspaniale, ale z jakim to proroctwem ma niby ta Polska iść do świata? Religia, jaką tworzy Wencel na kartach swojego tomiku, to przecież jakieś zredukowanie świętej historii do wymiarów przeżywania ciągnącej się bez końca narodowej tragedii.
Czy może mamy iść do Europy z apokaliptycznym przesłaniem o Rosji jako domenie szatana z zamykającego tomik wiersza „Carskie wrota”?
Czy Wencel naprawdę uważa, że takie odczytanie dziejów i znaków czasu nadaje się do kolportowania na świat cały? Że uniwersalistyczne przesłanie Dobrej Nowiny da się sprowadzić do głoszenia chwały cierpiącej Polski?
Czytając „De profundis”, trudno uwolnić się od wrażenia, że chodzi tu o coś innego, że nie patriotyzm jest tu głównym napędem, lecz jakaś wstydliwie skrywana przypadłość, że poeta niczym niewinnie wyglądający Leon z „Kosmosu”, kręcący kulki z chleba przy stole, robi coś, czego zrazu nie dostrzegamy.
Wencel ogląda zdjęcia trupów: pięknej dziewczyny rozkrojonej piłą przez Ukraińców, umęczonego chłopczyka, zabitych przez bezpiekę żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. Poetyckimi konceptami stara się nadać sens swoim dziwacznym medytacjom, a to nawiązując do Beato Angelico, a to wieńcząc utwór jakąś przewrotną puentą. Ale przecież to oglądanie fotek ma w sobie coś z chorej fascynacji.
I tak jak Jarosław Marek Rymkiewicz kazał w swym głośnym utworze przemówić spalonym zwłokom Lecha Kaczyńskiego, wieńcząc tym samym drogę znaczoną esejami i wierszami z Milanówka, tak i Wencel oddaje się cały we władzę estetyki śmierci i rozkładu.
[srodtytul]Nekrofilia w pakiecie[/srodtytul]
To dobrze, że tomik „De profundis” przynosi solidnie wykonane wiersze. Mocno brzmiące, wciągające muzycznością, jak choćby pełne urody inkantacje związane z rzezią wołyńską... Bo tym czytelniejsza staje się wizja Wojciecha Wencla, sztandarowego poety pisma „Czterdzieści i cztery” i tym bardziej sensowna staje się rozmowa o stanie ducha polskiej prawicy.
Bo czy rzeczywiście ktoś taki jak ja, kto uznaje za haniebne zachowanie polskich władz w sprawie śledztwa smoleńskiego, ktoś kto wybucha szyderczym śmiechem na wspomnienie rzecznika polskiego rządu dukającego po rosyjsku przeprosiny pod adresem postsowieckich specsłużb, ktoś, kto wreszcie czuje, że coś w tym musi być, że katastrofa Tu-154 zdarzyła się – według porządku liturgicznego – w piątą rocznicę śmierci Jana Pawła, w kolejną wigilię święta Miłosierdzia Bożego, czy ktoś taki musi w pakiecie dostawać twórcę uprawiającego poetycką nekrofilię? Zafascynowanego rozkładem, zwłokami, trupim pyłem?!
Owszem, dziwne i dwuznaczne były te nasze kwietniowe przeżycia, bo w zgromadzeniach i uroczystościach Polacy odnajdywali patos, wzruszenie, odnajdywali piękno i swoiste szczęście płynące ze zbiorowej identyfikacji...
Przejmujące jest to nieskończenie żałoby, ciągły stan niedomknięcia sprawy, brak jakiejkolwiek wiedzy, co naprawdę wydarzyło się pod Katyniem.Ale na Boga, gdy Wencel, inkrustując wiersze czaszkami, zaprasza mnie do oglądania zdjęć zwłok sprzed lat, to czy mam spokojnie czekać, aż ktoś dostarczy mu fotografie ciał ofiar smoleńskiej katastrofy? Czy na tym ma polegać patriotyzm?!
[i]Andrzej Horubała jest producentem telewizyjnym i i pisarzem, wydał ostatnio powieść „Przesilenie”[/i]