Kres Kresów

Arkadyjski mit Kresów w polskiej kulturze skończy się już wkrótce, wraz ze śmiercią ostatnich przedstawicieli pokolenia urodzonego za Bugiem. Wtedy zostaną nam spory o historię wschodnich rubieży Rzeczypospolitej: o Wołyń czy litewskich Polaków.

Publikacja: 13.09.2013 01:01

„Syberiada”: piękni, niewinni, skrzywdzeni Polacy

„Syberiada”: piękni, niewinni, skrzywdzeni Polacy

Foto: materiały prasowe

Opowieść o Kresach powinna się, oczywiście, zaczynać gdzieś „wśród pagórków leśnych" i „łąk zielonych szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych". Tyle że to byłaby opowieść, która mało by nas dotyczyła. Traktowałaby o świecie, którego już nie ma i który jest w polskiej kulturze współczesnej coraz mniej istotnym kontekstem.

Nieprawda – powie ktoś – bez wątpienia pozostaną arcydzieła romantyzmu, Mickiewicz i Słowacki, pozostanie Sienkiewiczowska Trylogia. Zgoda, ale będą traktowane jak eksponaty muzealne. Już zresztą są. Zawsze będziemy oglądać „Potop" w święta w telewizji, bo trudno w polskim kinie o lepszą i zrealizowaną z większym rozmachem historię. Ale jeśli przyszłe pokolenia będą jeszcze cokolwiek czytać, to raczej nie będą to powieści Sienkiewicza, o poezji romantyków nie wspominając.

Dowód? Proszę bardzo. Za chwilę świętować będziemy ćwierćwiecze wolnej Polski. Wcześniej o ziemiach zabranych nam przez Stalina nie dało się mówić całej prawdy, ale od 1989 roku można już powiedzieć wszystko, zadajmy więc pytanie: ile przez ten czas powstało dzieł traktujących o Kresach, które wywołały emocje i masowe zainteresowanie? Ja potrafię wskazać tylko dwa: serial Izabeli Cywińskiej „Boża podszewka" i „Katyń" Andrzeja Wajdy. Choć w tym drugim przypadku bardziej niż o Kresy chodzi o zbrodnię wojenną, można przy dużej dozie dobrej woli uznać, że artysta podjął jednak wątek kresowy. Dorzućmy jeszcze, jeśli ktoś się upiera, „Pana Tadeusza" tegoż samego twórcy oraz „Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana.

Tu wątpliwość jest innej natury. Bo może i te filmy rozgrywają się na wschodnich terenach I Rzeczypospolitej, ale nie o to ich autorom szło. To typowe kino lektur szkolnych, tak popularne na przełomie wieków. Te filmy były muzealnymi eksponatami już w momencie, kiedy powstały, żadnych emocji wzbudzić więc nie mogły. Ale nawet jeśli zaliczymy je do dzieł „kresowych", to, powiedzmy sobie szczerze, cztery filmy na prawie 25 lat to nie jest dużo. Ale koniecznie należy też zwrócić uwagę na metryki reżyserów. To roczniki 20. i 30., artyści na emeryturach (Hoffman) bądź bliscy emerytury. A jak jest w młodszych rocznikach? Czy wydarzyło się przez te ćwierć wieku coś godnego uwagi, nie mówię nawet o sukcesie, bo takowego nie było? Widzę tylko jedno wydarzenie artystyczne z motywem kresowym: ekranizację wspomnień Oli Watowej „Wszystko co najważniejsze" traktującą o losie zesłańców. Ale i jej autora, Roberta Glińskiego (rocznik 1952), trudno zaliczyć do twórców młodej generacji.

Tych naprawdę młodych tamta tematyka już po prostu nie obchodzi. Pisząc o obrazie Kresów w polskiej kulturze czasów wolności, należałoby się, niestety, skupić na rewindykacjach, wydaniach dzieł za czasów komunizmu zakazanych i omówieniu wyklętych tematów, takich jak wywózki na Sybir. Dlaczego tak się stało? Żeby to wyjaśnić, nie można tej opowieści zaczynać na wschodzie, wśród mickiewiczowskich „pól malowanych zbożem rozmaitem". To skazuje nas bowiem na archeologię. Opowieść o Kresach zaczniemy więc w latach 40. XX wieku w Argentynie.

Berezyna na antypodach

Jeśli stworzymy równanie z trzema informacjami: Argentyna plus polska literatura plus lata 40. XX wieku wyjdzie nam, oczywiście, Witold Gombrowicz i „Trans-Atlantyk". Jak najbardziej słusznie. Pytanie brzmi jednak, dlaczego nie Florian Czarnyszewicz i „Nadberezyńcy"? Dzieło nazwane przez Michała Kryspina Pawlikowskiego „Wojną i pokojem" naszych Kresów, przez Czesława Miłosza określone mianem literackiego narkotyku, a przez Józefa Czapskiego opisywane jako „wielka książka".

Najzupełniej zasłużenie. Bo „Nadberezyńcy" to jedna z najwybitniejszych polskich powieści XX wieku, a przy tym najbardziej skrzywdzona przez historię. Pierwszy raz ukazała się w 1942 roku w Argentynie dzięki finansowemu wsparciu tamtejszej Polonii, ale przeszła wtedy kompletnie niezauważona. Co dziwić nie powinno, bo przecież trwała wojna i nikt nie miał głowy do literatury, zwłaszcza tak oderwanej od okupacyjnych realiów. Dopiero w latach 50. książka trafiła w ręce prominentnych postaci emigracyjnej kultury, takich jak Miłosz, Melchior Wańkowicz czy Jerzy Stempowski (którzy również byli jej wielbicielami), ale wiele to w sytuacji autora nie zmieniło. Czarnyszewicz aż do emerytury pracował w rzeźni pod La Platą.

W kraju jego powieść była kompletnie nieznana i nic nie pomogło jej wydanie tuż po 1989 roku. Dopiero druga edycja sprzed trzech lat, którą przygotował prof. Maciej Urbanowski, zmieniła sytuację. „Nadberezyńcami" zachwycili się krytycy, a entuzjastyczne recenzje ukazały się w niemal wszystkich znaczących czasopismach. I jeśli mówimy o rewindykacjach, o przywracaniu polskiej kulturze po 1989 roku dzieł wyklętych traktujących o tematyce kresowej, to ten przypadek należy do najważniejszych, obok wpuszczenia w krwiobieg polskiej kultury dzieł Józefa Mackiewicza. Ale to „Nadberezyńcy" ustanowili niechlubny rekord. Książka została doceniona prawie 70 lat od pierwszego wydania i niemal pół wieku po śmierci autora!

Dlaczego tak się stało? Zapewne dlatego, że nieszczęśliwy był czas publikacji, a i nie bez znaczenia jest fakt, że za Czarnyszewiczem nie stało żadne środowisko poza argentyńską Polonią. Ale przecież w tym samym czasie na literacki Olimp z tej samej Argentyny wspiął się Gombrowicz dzięki swojemu „Trans-Atlantykowi". Może problem „Nadberezyńców" tkwi jeszcze głębiej? Może chodzi po prostu o to, że już w momencie wydania ta powieść była dziełem anachronicznym mimo swojej literackiej wartości?

„Język słowotwórczy, dźwięczny, półbiałoruski. Konkretność wizji, miłości ziemi, drzew, chmur, obok której Reymont sztuczny jest i zimny, obok której myśleć można tylko o »Panu Tadeuszu«. (...) ta książka (...) ZOSTANIE i będzie świadczyć o tamtej Atlantydzie" – pisał o książce Czarnyszewicza Józef Czapski, kresowy ziemianin, doskonale rozumiejący emocje autora „Nadberezyńców". Skąd jednak ta Atlantyda w książce pisanej w latach 30. i 40. XX wieku, skoro nie było wtedy wiadomo, co stanie się z Kresami po Jałcie, której przecież nie dało się przewidzieć? Ano stąd, że opowieść dotyczy tej części Kresów, którą utraciliśmy w roku 1920 po traktacie ryskim.

Wieczna uroda zaścianka

Akcja „Nadberezyńców" zaczyna się w pierwszych latach XX wieku, a kończy po wojnie polsko-bolszewickiej. Głównym bohaterem jest Stach Bałaszewicz, pochodzący z zagrodowej szlachty znad Berezyny z okolic Bobrujska. Dziś to środkowa Białoruś, ale po I wojnie światowej nie było jasne, komu przypadną te ziemie. Stacha, któremu Florian Czarnyszewicz dał swoją biografię, poznajemy tuż przed wyjazdem na nauki. Jego losom towarzyszymy aż do końca wojny z bolszewikami, podczas której młodzieniec służy w polskim wywiadzie. Zaścianek Smolarnia, z którego Bałaszewicz pochodzi, niczym nie różni się od Bohatyrowicz pokazanych przez Elizę Orzeszkową w „Nad Niemnem". Ba, niewiele odbiega od mickiewiczowskiego Dobrzynia z „Pana Tadeusza". Tyle że akcja powieści Czarnyszewicza dzieje się w czasach, gdy polskość mieszkańców Nadberezia nie jest wcale oczywista. Wielu tamtejszych przechodzi na prawosławie i uznaje siebie za „ruskich". Są jednak miejsca, gdzie trwa pamięć o Polsce. Gdy zacznie się wojna, młodzi ludzie z zaścianków takich jak Smolarnia nie mają wątpliwości, że powinni wstąpić do legionów.

Powieść Czarnyszewicza to pierwszorzędna epika. Pisarz odmalowuje zarówno czasy I wojny światowej, jak i poprzedzającą je walkę z zaborcami o polskość, mamy liczne zwroty akcji, łotrzykowskie koncepty i wielką miłość przyjaciela głównego bohatera, Kościka Wasilewskiego. A wszystko zaczyna się od sceny żywcem wyjętej z „Pana Tadeusza": od zajazdu Białorusinów na polski chutor rodziny Bałaszewiczów.

Bohaterowie „Nadberezyńców" dla Polski gotowi byli na wszystko, ale bez wzajemności. Ich rodzinne strony po wojnie polsko-bolszewickiej oddano Sowietom. Florian Czarnyszewicz wyjeżdża do Wilna, ale nie potrafi się tam odnaleźć. Ma poczucie krzywdy związane z utratą swojej małej ojczyzny, uważa, że jego krajanie zostali zdradzeni, i jest coraz bardziej rozczarowany niepodległą Rzecząpospolitą. W 1924 roku emigruje do Argentyny, gdzie przez ponad 30 lat będzie pracował w rzeźni pod La Platą, a w wolnych chwilach pisuje powieści. Żadna nie odnosi sukcesu, ale „Nadberezyńcy" cieszą się słusznie opinią zapoznanego arcydzieła. Gdyby próbować umieścić tę książkę w krajobrazie polskiej literatury, to można by chyba powiedzieć, że jest brakującym ogniwem między „Panem Tadeuszem" a powieściami Tadeusza Konwickiego. Jej bohaterowie przychodzą wprost z kart arcydzieła Mickiewicza. To dlatego ich losy nie mogły poruszyć ludzi, którzy doświadczyli najbardziej nieludzkiej wojny nowoczesnej Europy.

Świat, który maluje Czarnyszewicz, tak naprawdę mało kogo w Polsce w połowie XX wieku obchodzi. Oczywiście poza takimi jak on uciekinierami z kresowej Atlantydy. Wizja polskości i patriotyzmu, jaką daje w swojej arcypowieści, już w momencie publikacji należała do historii. Nie mogła więc poruszyć masowej wyobraźni. Teraz możemy już odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to Gombrowicz, a nie Czarnyszewicz, przebił się z argentyńskiego końca świata na literackie salony Europy. Ano dlatego że autor „Nadberezyńców" żył w rzeczywistości niczym z „Pana Tadeusza" i przydzielił sobie rolę jej żarliwego piewcy, twórca zaś „Trans-Atlantyku" przeprowadził w tej książce błyskotliwą polemikę z wizją Mickiewiczowską. Stanął po stronie synczyzny w opozycji do ojczyzny i zaproponował ironiczne spojrzenie na nas samych, które jest bliższe współczesnej wrażliwości. Pokolenie doświadczone hekatombą wojny przestało po prostu akceptować model polskości, w imię którego ludzie ginęli na wszystkich frontach świata. Tymczasem Kresowiacy zanurzeni są w historii i przeszłości.

Próchniejąca nostalgia

Per analogiam można powiedzieć następująco: tak jak Czarnyszewicz był anachroniczny w połowie XX wieku ze swoją miłością do Nadberezia, Atlantydy, o której pamięć zaginęła już w latach 20., tak dla dzisiejszych Polaków wszelkie kresowe sentymenty to przeszłość, część historii, która jest nam coraz bardziej obojętna. Biologia jest nieubłagana: nie bardzo ma już kto tęsknić do kresowej Arkadii, którą ktoś kiedyś słusznie nazwał naszym Heimatem. Od przymusowego przesiedlenia Polaków z terenów obecnej Białorusi, Ukrainy czy Litwy minęło już przecież prawie 70 lat! Poza tym swoje zrobił walec historii, który po wielekroć przejechał się po naszym społeczeństwie w poprzednim stuleciu. Polacy po doświadczeniu dwóch totalitaryzmów byli szczęśliwi, że w ogóle udało im się przetrwać, chcieli normalnie żyć i zapomnieć o przeszłości, zwłaszcza o tej, o której i tak nie można było przez prawie 45 lat mówić prawdy.

A kiedy już wreszcie każdy mógł pisać i kręcić to, co chce, okazało się, że nie ma zbyt wielu chętnych, by temat Kresów podjąć. W efekcie można chyba bez zbytniej przesady powiedzieć, że najważniejsze dzieła dotykające tej materii powstały w czasach komunizmu. To wtedy wychodziły powieści Tadeusza Konwickiego, to w tamtym okresie swoje najważniejsze tomy wierszy (zwłaszcza „Gdzie słońce wschodzi i kędy zapada") i prozę („Dolina Issy") wydawał ostatni bard Wielkiego Księstwa Litewskiego Czesław Miłosz, podobnie jak kryptonimujący w swojej poezji ukochany Lwów Zbigniew Herbert. To w czasach PRL rzeź wołyńską opisał w „Zasypie wszystko zawieje" Włodzimierz Odojewski. Co prawda książka w kraju ukazała się dopiero w 1990 roku, ale była obecna w obiegu kulturalnym dzięki licznym wydaniom podziemnym. Ale przecież nawet superkonformista Jarosław Iwaszkiewicz, potomek zubożałej szlachty z ukraińskich stepów, podejmował w owym czasie wątki kresowe, choćby w „Sławie i chwale" czy w opowiadaniach ze wspaniałego „Zarudzia".

A im mocniej rozluźniał się gorset cenzury, tym więcej powstawało ważnych dzieł o tej tematyce. W latach 80. XX wieku mamy przecież, momentami porywającą, ekranizację „Doliny Issy" Miłosza autorstwa czołowego kresowego nostalgika Tadeusza Konwickiego. Od czasów Mickiewicza nikt nie zrobił tyle dla literackiego mitu Wilna i Wileńszczyzny co ci dwaj twórcy. Film „Dolina Issy" to wręcz apologia kresowego dworu, hymn miłosny do utraconej małej wileńskiej ojczyzny. Ale w tej samej dekadzie „Kronikę wypadków miłosnych" Konwickiego, rozgrywającą się w stolicy Litwy, ekranizuje Andrzej Wajda, a autor „Małej apokalipsy" wydaje popularny romans „Bohiń", opowieść o wielkiej miłości w scenerii tytułowego majątku na Wileńszczyźnie.

Jeśli spojrzeć na to trzeźwo, okaże się, że w 1989 roku trudno było coś dodać do intrygującego obrazu Kresów stworzonego przez wybitnych artystów w czasach komunizmu. Jedyne, czego brakowało w tej bogatej panoramie autorstwa najwybitniejszych twórców naszych czasów, to tematy wykluczone ze względów cenzuralnych. Przede wszystkim los zesłańców i Katyń. Ale ten brak został szybko nadrobiony. Jeszcze przed 1989 rokiem wydano „Inny świat" Herlinga-Grudzińskiego, zaraz potem ukazał się „Mój wiek" Aleksandra Wata, w kraju pojawiły się niewydawane tu nigdy powieści Józefa Mackiewicza, a już w 1992 roku powstaje adaptacja wspomnień Oli Watowej, wspominany wyżej świetny film Roberta Glińskiego „Wszystko, co najważniejsze". Niemal w tym samym czasie Leszek Wosiewicz realizuje, również podejmującą temat zesłania, „Cyngę". Wydana na początku poprzedniej dekady „Syberiada polska" Zbigniewa Domino staje się sporym sukcesem wydawniczym, a parę miesięcy temu, z kilkuletnim opóźnieniem, udało się wreszcie skończyć ekranizację tej książki. Obraz w reżyserii Janusza Zaorskiego jeszcze niedawno pokazywano w kinach. No i wreszcie w 2007 roku pojawił się „Katyń" Andrzeja Wajdy, który okazał się wielkim sukcesem. Nie tylko nominowano go do Oscara, ale też zgromadził w kinach niemal trzymilionową widownię.

Mimo wszystko wydaje się jednak, że żadne dzieło o tej tematyce nie wywołało po 1989 roku takich emocji jak „Boża podszewka". Po emisji pierwszych odcinków serialu Izabeli Cywińskiej telewizja została zasypana protestami organizacji kresowych, spotkanie z autorką książki Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz (która stała się podstawą scenariusza) zakłóciła Młodzież Wszechpolska, w prasie, zwłaszcza tej prawicowej, ukazało się kilka miażdżących recenzji.

Oburzenie wywołał przede wszystkim daleki od arkadyjskiej wizji wizerunek kresowego dworu. Przede wszystkim chodziło o opętanego żądzą Andrzeja Jurewicza, który zdradza żonę na prawo i lewo, mimo że ma z nią dziewięcioro dzieci. „Boża podszewka" to opowieść o zaściankowej szlacheckiej rodzinie ze wsi Juryszki pod Wilnem, której główną bohaterką jest najmłodsze dziecko właścicieli dworu. Zresztą to określenie nieco na wyrost, bo choć teoretycznie Jurewiczowie są ludźmi szlachetnie urodzonymi, to niewiele różnią się od chłopów. Chodzą brudni, nie potrafią zachować się przy stole, a ówczesny zarzut o „brak patriotyzmu" w ich zachowaniu nie jest pozbawiony podstaw. Nie widzimy ich bowiem w sytuacjach wymagających wzniosłych deklaracji, za to sporo było w serialu scen seksu i pijaństwa.

Instynkty i fizjologia

Oczywiście, takie Kresy również istniały, ale ludziom żyjącym wspomnieniami Arkadii z czasów młodzieńczych trudno było to przyjąć do wiadomości. Tym bardziej że wcześniej w ogóle nie można było w kinie i na telewizyjnym ekranie mówić o losach szlachty ze wschodnich rubieży I Rzeczypospolitej. W pewnym sensie zarzut, że „Boża podszewka" to „gwałt na tradycji", jest prawdziwy, bo naszą tradycją było pokazywanie wyidealizowanego obrazu Kresów, mówienie o nich na wysokim diapazonie. Tymczasem w serialu i książce Lubkiewicz-Urbanowicz dominuje to, co  niskie: instynkty i fizjologia. Do tej pory, jeśli ktoś chciał pokazać zwyczajne życie za Bugiem, robił to w stylu polskiej komedii wszech czasów – „Samych swoich". Z sympatią dla chłopskiego uporu Karguli oraz Pawlaków i z przymrużeniem oka.

Czy możliwy jest jeszcze wielki powrót tematyki kresowej w kulturze? Nic na to nie wskazuje. Owszem, polskie epopeje mają swoje korzenie na wschodzie, stamtąd przyszedł wielki romantyzm i bohaterowie Sienkiewicza z Kmicicem czy Skrzetuskim na czele. Dziś jednak wydają się oni nieco podejrzani jako polscy szowiniści, nierozumiejący problemów wielokulturowego pogranicza. Interpretację Trylogii w duchu politycznej poprawności widzieliśmy już u Hoffmana w „Ogniem i mieczem", gdzie Kozacy mają swoje poważne racje, których Sienkiewicz by im nie przyznał, a Chmielnicki w wykonaniu Bohdana Stupki jawi się wręcz jako mąż stanu.

Ale to nie polityczna poprawność, która nie jest bez znaczenia, wydaje się największym problemem w powrocie do kresowej tematyki. Owszem, aby zrobić ciekawy film czy serial, trzeba by pewnie dotknąć kwestii dyskusyjnych w relacjach z Litwinami, Ukraińcami czy Białorusinami. Ale może i znalazłby się ktoś odważny, gotów, by zaryzykować, gdyby go to obchodziło. Tymczasem głównym problemem wydaje się obojętność kolejnych pokoleń Polaków wychowanych nad Wisłą i Odrą na losy przodków znad Wilii i Dniestru. Dla wnuków czy prawnuków przymusowych przesiedleńców zza Buga to już tylko odległa historia. Nie mają sentymentów jak Miłosz, Iwaszkiewicz czy Konwicki do kraju lat dziecinnych. Ich kraj lat dziecinnych to często dawne niemieckie miasta i tam szukali sobie małych ojczyzn potomkowie uciekinierów ze Lwowa, tacy jak wrocławianin Marek Krajewski (który stworzył literacki mit Breslau) czy syn wilnianina Stefan Chwin (który wiele zrobił dla stworzenia literackiej legendy wielokulturowego Gdańska). Wszystko wskazuje więc na to, że już wkrótce do tematyki kresowej wracać będziemy w debacie publicznej tylko w związku ze sporami takimi jak ten o rzeź wołyńską czy pisownię nazwisk litewskich Polaków. Wybitnych dzieł traktujących o dawnych wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej trudno się dziś spodziewać.

Opowieść o Kresach powinna się, oczywiście, zaczynać gdzieś „wśród pagórków leśnych" i „łąk zielonych szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych". Tyle że to byłaby opowieść, która mało by nas dotyczyła. Traktowałaby o świecie, którego już nie ma i który jest w polskiej kulturze współczesnej coraz mniej istotnym kontekstem.

Nieprawda – powie ktoś – bez wątpienia pozostaną arcydzieła romantyzmu, Mickiewicz i Słowacki, pozostanie Sienkiewiczowska Trylogia. Zgoda, ale będą traktowane jak eksponaty muzealne. Już zresztą są. Zawsze będziemy oglądać „Potop" w święta w telewizji, bo trudno w polskim kinie o lepszą i zrealizowaną z większym rozmachem historię. Ale jeśli przyszłe pokolenia będą jeszcze cokolwiek czytać, to raczej nie będą to powieści Sienkiewicza, o poezji romantyków nie wspominając.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Złoty szklany liść
Materiał Promocyjny
Sieci, czyli wąskie gardło transformacji energetycznej
Plus Minus
„Historia sztuki bez mężczyzn”: Więcej niż parę procent sztuki
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Krzysztof Bochus: Mam swoją ziemię obiecaną
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Od nadużyć do uzdrowienia Kościoła
Plus Minus
Denna wiadomość dla poszukiwaczy życia
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kultura w kraju zimnej wojny domowej