Na tle szarości PRL jego pisarstwo, na wskroś przesiąknięte słońcem Śródziemnomorza, olśniewało. Jedyny, kultowy wybór pism z 1970 roku mienił się feerią barw, przez pokolenia przedwojenne prawie zapomnianych, a młodszym już nieznanych. Wszak perspektywa barbarzyńcy w ogrodzie, wyzutego z europejskiego dziedzictwa, na którą skazany był ówczesny przybysz zza żelaznej kurtyny, Zbigniew Herbert, ćwierć wieku wcześniej Micińskiemu wydałaby się całkiem obca. On jeszcze w ogrodzie kultury zachodniej czuł się w pełni u siebie, bo w niej wyrósł.
Latyn wieczny tułacz
Wychowanek warszawskiego gimnazjum im. Reytana należał do ostatniej generacji, która odebrała wykształcenie klasyczne. Bez przesady można powiedzieć, że to czyniło go bliższym Kochanowskiemu niż Witkacemu, którego teorią Czystej Formy zresztą się fascynował. Kiedy jednak chciał scharakteryzować jej autora, napisał: „Zupełny humanizm (nie znał Homera i języków starożytnych)". Uwaga więcej niż o Witkiewiczu mówiąca o samym Micińskim, który bez kokieterii deklarował, że czuje się „przede wszystkim »Latynem«, a potem dopiero – Polakiem".
I to mimo że wschodnioeuropejska historia naznaczyła jego życie od samego dzieciństwa. Niedoszły spadkobierca podolskich dóbr, z których po wybuchu rewolucji bolszewickiej rodzina musiała salwować się ucieczką do Odessy (po siedmioletnim epizodzie bydgoskim trafili w 1927 roku do podwarszawskiego Anina, na Drugą Poprzeczną, by ostatecznie osiąść w nowoczesnej kamienicy w centrum miasta, przy alei 3 Maja pod numerem 5), w gorszych czasach zabawiał się z żoną marzeniami o możliwościach, jakie dawałby im bezpowrotnie utracony majątek. Z całej schedy ostały się jedynie rodowe srebra i pamiątki, ocalone przez wierną służbę. Oraz nazwisko, które ułatwiało literacki start domniemanemu bratankowi Tadeusza Micińskiego. Przeświadczenie o bliskim pokrewieństwie z młodopolskim poetą, powszechne wtedy i pokutujące do dzisiaj, nie znajduje potwierdzenia, bo przynajmniej od początku XIX wieku brak związków między obu rodzinami. A jeszcze dziadkowi Bolesławowi Micińskiemu, lekarzowi w Chersoniu i właścicielowi kilku wsi w guberni besarabskiej, po którym eseista otrzymał imię, wydawało się ono wprost obraźliwe. „Nie znam takiego i nie chcę znać, bo porządne nazwisko po gazetach szarga" – odpowiadał nagabywany o rzekomą parantelę. Czy powiedziałby to samo o wnuku?
Ale temu niewiele czasu było dane na pisanie. Jeszcze przed maturą zapadł na gruźlicę, którą bezskutecznie usiłował leczyć pobytami w Zakopanem. Cała jego twórczość to kilkanaście lat, a licząc od debiutu książkowego – „Podróży do piekieł" z 1937 roku, otwierającej etap dojrzałości intelektualnej – lat raptem sześć. Po drodze zaś studia filozoficzne, dorabianie na mokotowskich wyścigach konnych w stajni dziadka Ludwika Andrycza, ślub z krewną Haliną z domu Krauze (później po drugim mężu Kenarową), wspólny wyjazd stypendialny do Grenoble i Paryża i powrót na skromne poddasze przy ulicy Dąbrowieckiej 11 na Saskiej Kępie. Potem asystentura – bez wynagrodzenia! – na uniwersytecie, praca nauczycielska w szkołach oraz redakcyjna w dziale literackim Polskiego Radia, wraz z którym Micińscy zostali ewakuowani we wrześniu 1939 roku do Baranowicz.
I znowu tułaczka, w dodatku z ciężarną żoną, via chwilowo niezajęte przez Sowietów kraje bałtyckie, Helsinki i Sztokholm, nad Sekwanę, gdzie tym razem trafili już w tradycyjnej polskiej roli uchodźców i gdzie tuż przed Gwiazdką urodziła im się córka Anna (w przyszłości wybitna witkacolog). Zmagania z odnowioną chorobą, schroniska dla emigrantów, litościwie użyczane kwatery po miasteczkach i wsiach francuskich Alp, teraz jeszcze z małym dzieckiem. I kaszel, kaszel, raz suchy, to znów mokry. Wreszcie koniec i ostatnie słowa, zapisane przez żonę: „Obchodzi mnie już tylko, czy będę zbawiony".
Nić losu niedopełnionego, przerwana przedwcześnie, zanim osiągnął to, do czego predestynowały go wybitne uzdolnienia. Nic zatem dziwnego, że w spuściźnie 32-latka, zebranej na pięciuset stronach luźnego druku, nie brak ewidentnych juweniliów, nieledwie szkolarskich wprawek. Bo w rzeczywistości nie są to przecież skończone dzieła, lecz zapowiedzi. I to, co przyszłoby jedną, dwie, trzy dekady po nich, wydaje się dzisiaj o wiele bardziej interesujące od tego, co zdążył Bolesław Miciński po sobie pozostawić.
Konserwatyzm nihilisty
Krytycznej refleksji dorobek Micińskiego i własne nim zauroczenie bodaj jako pierwszy poddał Czesław Miłosz w „Roku myśliwego" u schyłku lat 80. „Jego eseje przyjmowałem dość nabożnie, niezbyt rozumowo, skoro ich zasada była raczej poetycka i myślę, że moje eseje wtedy pisane dowodzą jego wpływu, bo w polskim nie było wtedy innego wzoru. Dzisiaj sądzę, że esej powinien być gatunkiem jasnym, klarownym, nie sugerować pośrednio, ale prowadzić tok myśli. Wtedy esej był w polskim piśmiennictwie nowy i nawet moje eseje czasu wojny nadal lubują się w lirycznych transpozycjach, czyli brak im tego, co stanowi zaletę solidnej prozy. Tę cechę eseistyki Micińskiego, też mojej, uważam za piętno ówczesnego zagmatwania".