To był bardzo stary i bardzo kiepsko mówiący po angielsku Niemiec. Trafiłem na niego na obrzeżach bankietu kończącego międzynarodową konferencję, na której znalazłem się zupełnie przypadkowo. Rzecz miała miejsce w czasach, kiedy dinozaury dopiero zaczynały myśleć o wyginięciu, czyli w 1990 roku.
Sączył, kompletnie samotnie, jakiś trunek, a ja podszedłem do niego, sam nie wiem czemu. I nagle zaczęła się szczerość, z tych możliwych wtedy, kiedy mówiącemu już w zasadzie na niczym w życiu nie zależy, a w dodatku ma pewność, że swojego rozmówcy nigdy już nie zobaczy.
Nie pamiętam, co robił zawodowo wtedy, kiedy z nim rozmawiałem. Ale kiedyś – za kanclerza Willy'ego Brandta – był kimś kluczowym w propagandowo-piarowskim aparacie SPD. Gdy to wspominał, jego usta układały się w gorzki grymas.
– Wiesz, ja do końca życia będę głosował na SPD – mówił. – Bo to była partia mojego dziadka i mojego ojca, który siedział za nią w nazistowskim kacecie. I moja, oczywiście. Ale teraz to już tylko chcę być do końca konsekwentny; mój wiek to nie jest czas, żeby coś tak istotnego zmieniać. Ale to tylko tyle, nie czuję już z nią tak naprawdę więzi, a już zupełnie żadnego entuzjazmu. Bo to teraz nie jest ta SPD, za którą walczyli dziadek i ojciec, a do której kiedyś wstępowałem ja. To już nie jest partia, której leżą na sercu biedni ludzie i los ich rodzin. Oni już teraz tej dzisiejszej SPD zupełnie nie obchodzą. To jest ugrupowanie, które zajmuje się przede wszystkim wszelkiego rodzaju społecznymi dewiantami (powiedział: „social deviants") – wiesz, gejami i i innymi takimi. A ubogich Niemców...
Tu przerwał, ewidentnie chciał powiedzieć coś w rodzaju: „ma w d...", ale jego angielszczyzna okazała się na to zbyt uboga. Więc tylko machnął ręką z wyrazem rezygnacji na twarzy.
Ale to już było...
Mój rozmówca nie miał racji w pełni. Bo ktoś, kto utrzymywałby, że dawna lewica, ta sprzed wielkiej zmiany lat 60., była kierunkiem obyczajowo zachowawczym, błądziłby.
Bardzo znany pisarz Michel Houellebecq potrafi w swojej przepojonej depresją krytyce społeczeństwa permisywnego, jego zdaniem nie przybliżającego, ale oddalającego człowieka od szczęścia, rozpędzić się tak dalece, że aż daje wyraz nostalgii za starą... Francuską Partią Komunistyczną sprzed wielu lat. Postrzega ją jako emanację porządnych, wąsatych francuskich robotników, ojców rodzin zatrudnionych u Peugeota czy w innym Nordzie...
To uproszczenie na granicy nieprawdy. Wąsaci, patriarchalni proletariusze z „czerwonego obwarzanka" Paryża, z Ruhry, belgijskich czy angielskich kopalń (a także np. z Krosna, gdzie partyjną działalność rozpoczynał towarzysz „Wiesław" – ciężko go doprawdy uznać za awangardę obyczajowej rewolucji...) oczywiście istnieli. Ale w ramach tego samego ruchu współistnieli z nimi kominternowscy intelektualiści z Paryża, Berlina i Moskwy, którzy i żyli inaczej, i może przede wszystkim inaczej postrzegali znaczenie kwestii obyczajowych.