Sztandar z prześcieradła

Obyczajowa swoboda zawsze była obecna w świecie pojęć europejskiej lewicy. Tyle że nie trafiała do jej manifestów.

Publikacja: 02.05.2014 02:01

Wąsaci proletariusze Paryża, Zagłębia Ruhry czy Kongresówki (jak na słynnym obrazie Stanisława Lentz

Wąsaci proletariusze Paryża, Zagłębia Ruhry czy Kongresówki (jak na słynnym obrazie Stanisława Lentza) raczej nie entuzjazmowali się „nowinkami obyczajowymi”. Ale elity...

Foto: Wikipedia

To był bardzo stary i bardzo kiepsko mówiący po angielsku Niemiec. Trafiłem na niego na obrzeżach bankietu kończącego międzynarodową konferencję, na której znalazłem się zupełnie przypadkowo. Rzecz miała miejsce w czasach, kiedy dinozaury dopiero zaczynały myśleć o wyginięciu, czyli w 1990 roku.

Sączył, kompletnie samotnie, jakiś trunek, a ja podszedłem do niego, sam nie wiem czemu. I nagle zaczęła się szczerość, z tych możliwych wtedy, kiedy mówiącemu już w zasadzie na niczym w życiu nie zależy, a w dodatku ma pewność, że swojego rozmówcy nigdy już nie zobaczy.

Nie pamiętam, co robił zawodowo wtedy, kiedy z nim rozmawiałem. Ale kiedyś – za kanclerza Willy'ego  Brandta – był kimś kluczowym w propagandowo-piarowskim aparacie SPD. Gdy to wspominał, jego usta układały się w gorzki grymas.

–  Wiesz, ja do końca życia będę głosował na SPD – mówił. – Bo to była partia mojego dziadka i mojego ojca, który siedział za nią w nazistowskim kacecie. I moja, oczywiście. Ale teraz to już tylko chcę być do końca konsekwentny; mój wiek to nie jest czas, żeby coś tak istotnego zmieniać. Ale to tylko tyle, nie czuję już z nią tak naprawdę więzi, a już zupełnie żadnego entuzjazmu. Bo to teraz nie jest ta SPD, za którą walczyli dziadek i ojciec, a do której kiedyś wstępowałem ja. To już nie jest partia, której leżą na sercu biedni ludzie i los ich rodzin. Oni już teraz tej dzisiejszej SPD zupełnie nie obchodzą. To jest ugrupowanie, które zajmuje się przede wszystkim wszelkiego rodzaju społecznymi dewiantami (powiedział: „social deviants") – wiesz, gejami i i innymi takimi. A ubogich Niemców...

Tu przerwał, ewidentnie chciał powiedzieć coś w rodzaju: „ma w d...", ale jego angielszczyzna okazała się na to zbyt uboga. Więc tylko machnął ręką z wyrazem rezygnacji na twarzy.

Ale to już było...

Mój rozmówca nie miał racji w pełni. Bo ktoś, kto utrzymywałby, że dawna lewica, ta sprzed wielkiej zmiany lat 60., była kierunkiem obyczajowo zachowawczym, błądziłby.

Bardzo znany pisarz Michel Houellebecq potrafi w swojej przepojonej depresją krytyce społeczeństwa permisywnego, jego zdaniem nie przybliżającego, ale oddalającego człowieka od szczęścia, rozpędzić się tak dalece, że aż daje wyraz nostalgii za starą... Francuską Partią Komunistyczną sprzed wielu lat. Postrzega ją jako emanację porządnych, wąsatych francuskich robotników, ojców rodzin zatrudnionych u Peugeota czy w innym Nordzie...

To uproszczenie na granicy nieprawdy. Wąsaci, patriarchalni proletariusze z „czerwonego obwarzanka" Paryża, z Ruhry, belgijskich czy angielskich kopalń (a także np. z Krosna, gdzie partyjną działalność rozpoczynał towarzysz „Wiesław" – ciężko go doprawdy uznać za awangardę obyczajowej rewolucji...) oczywiście istnieli. Ale w ramach tego samego ruchu współistnieli z nimi kominternowscy intelektualiści z Paryża, Berlina i Moskwy, którzy i żyli inaczej, i może przede wszystkim inaczej postrzegali znaczenie kwestii obyczajowych.

Komponent obyczajowej swobody zawsze był obecny w świecie pojęć europejskiej (szerzej: zachodniej) lewicy. Nie ma oczywiście żadnych potwierdzających to danych, ale i intuicja, i różnego rodzaju świadectwa epoki skłaniają do przyjęcia, iż osób, których życie osobiste było jak na ówczesne czasy niekonwencjonalne, było w tych środowiskach zauważalnie więcej niż w innych.

– Kiedy wybuchła ta cała rewolucja seksualna, moja mama przyjmowała z uśmiechem lekceważenia informacje o kolejnych aktach łamania przez młodych kolejnych tabu i mówiła: – Przecież to wszystko już było, naprawdę wszystko, tak przecież żyła twoja babcia – opowiada wnuczka bardzo znanej polskiej socjalistki sprzed I wojny światowej.

Tylko że dawni lewicowcy żyli różnie, ale „tych spraw" nie wyciągali na sztandary.

Pouczająca jest pod tym względem lektura choćby „Płomieni" Stanisława Brzozowskiego. Tematy, historie i passusy, które można uznać za polemikę z dziewiętnastowieczną obyczajowością, są w tej konstytutywnej dla polskiego radykalizmu rewolucyjnego powieści silnie obecne. Brzozowski wyprzedzał tu swoje czasy zarówno w empatii wobec podlegających wówczas różnym formom zniewolenia kobiet, jak i – to znacznie rzadziej, ale występuje również – w pozytywnym przedstawianiu nowych, swobodnych form bytowania erotycznego. Ale zwłaszcza ta druga tematyka pozostaje zdecydowanie w cieniu zasadniczej, którą jest po prostu protest społeczny. Takie było przesłanie nawet Brzozowskiego, tym bardziej prawie wszystkich innych radykałów.

O ile kwestia kobieca, rozumiana jako walka o równe dla obu płci prawa, stała się postulatem socjalistów, o tyle życie erotyczne pozostawało domeną ściśle prywatną. Mogły się w nim dziać różne rzeczy, ale uważano za naturalne, że to, co się dzieje między dwojgiem ludzi (niezależnie od ich płci), ma się nijak do życia publicznego.

Tak było zresztą bardzo długo.

– Znaliśmy przecież Zawieyskiego, Waldorffa, wielu innych – opowiadał mi kilka tygodni przed śmiercią „ostatni pepeesowiec" Zbigniew Romaszewski. – Wszyscy wiedzieli o ich orientacji seksualnej, o tym, kim są ich partnerzy. Ale to się po prostu wiedziało; ani im nie przyszło do głowy, żeby to rozgłaszać, ani nikomu innemu, żeby robić z tego jakąś sprawę publiczną, czy to w sensie negatywnym, czy pozytywnym.

Na wschód od Polski to bynajmniej nie było oczywiste.

Gdy bohater powieści Juliana Stryjkowskiego „Wielki strach", siedzący w polskim więzieniu działacz nielegalnej KPP, młody żydowski inteligent, orientuje się, że wśród współwięźniów komunistów zaczyna się mówić, iż miał podobno zaproponować seks koledze, reaguje instynktownie bagatelizująco. Mówi, że przecież to głupstwo. W odpowiedzi słyszy od rozpoczynających wewnętrzne śledztwo towarzyszy: – Ładne mi głupstwo. W Związku Radzieckim za takie głupstwo dają trzy lata.

I rzeczywiście, to, co dla polskich (i wtedy również zachodnich) lewicowców pozostawało sprawą prywatną, dla ich rosyjskich kolegów nigdy taką nie było. Tylko znaki się zmieniały....

Kilka lat bezpośrednio po październikowym przewrocie to okres, w którym bolszewicy wierzyli w możliwość (i sens) dokonania w bardzo krótkim czasie radykalnych przemian we wszystkich możliwych dziedzinach. W tym w obyczajowości.

Krzywda Lejzorka

Ten czas symbolizuje Aleksandra Kołłontaj, rewolucyjna konspiratorka, która po 1918 roku została komisarzem ludowym. Na tym stanowisku prowadziła potężną kampanię mającą na celu obronę praw kobiet i podniesienie ich statusu społecznego. Ale była też gorącą zwolenniczką wolnej miłości, którą nie tylko praktykowała, ale i niejednokrotnie dawała temu publiczny wyraz.

W tym czasie w Rosji Radzieckiej niezwykle osłabiono instytucję małżeństwa, sprowadzając jego rozwiązanie do poziomu prostej czynności administracyjnej, do której dokonania niepotrzebna była nie tylko zgoda, ale i wręcz uczestnictwo drugiej strony. Żona Lejzorka Rojtszwańca, bohatera dziejącej się w latach 20. powieści Ilii Erenburga, po jednym dniu (a właściwie – po jednej nocy) od ślubu zapowiada mężowi, że jeśli ten nie zgodzi się pójść z nią do urzędu stanu cywilnego, żeby wziąć rozwód, to ona załatwi to sama, po drodze do pracy. Erenburg nic a nic nie przesadził, taka w istocie była ówczesna radziecka rzeczywistość.

Do czasu jednak. Już Lenina, bynajmniej osobiście w „tych sprawach" nie skrajnie ascetycznego, ale skoncentrowanego bez reszty na polityce, Kołłontaj i „kołłontajszczyzna" drażniła i wyśmiewał ją złośliwie. A kiedy nastał Stalin, czasy symbolizowane przez towarzyszkę komisarz czy poliamoryczny związek Władimira Majakowskiego i petersbursko-moskiewskiej egerii Lili Brik (to nie była jedyna tego rodzaju relacja ówczesnych radzieckich celebrytów) bardzo szybko się skończyły. Josif Wissarionowicz w ogóle nie lubił kominternowskiego luzu, bliższa mu była raczej maksyma XIX-wiecznego słowianofila i radykalnego konserwatysty Konstantina Leontiewa: „Rosję trzeba podmrozić, żeby nie gniła".

I mroził. Również w dziedzinie będącej przedmiotem tego artykułu.

Zmiany były po stalinowsku radykalne. Rozwód nie tylko przestał być jednostronną czynnością administracyjną, ale jego uzyskanie stało się trudne (choć sama instytucja pozostała w prawie radzieckim i bynajmniej nie była nieużywana). Nowy, stalinowski kodeks rodzinny wprowadził też obowiązek zasądzania wysokich alimentów.

W fantastycznej powieści Wasilija Aksionowa „Moskwa kwa kwa" gospodarz Kremla osobiście dzwoni do znanego poety i bohatera wojennego i poleca mu, żeby ukochaną, z którą bez ślubu mieszka, natychmiast zwrócił jej mężowi, wybitnemu radzieckiemu admirałowi. Poeta bohater natychmiast wykonuje rozkaz... Scena ta jest oczywiście całkowicie fikcyjna, ale dobrze oddaje pewien obyczajowy rys stalinizmu.

Rys, któremu Rosjanie – a zwłaszcza Rosjanki – nie byli niechętni. Znana tłumaczka Liliana Łungina pisze w swoich wspomnieniach, jak to w okresie najkrwawszych represji pojawiły się również zjawiska, dzięki którym, by posłużyć się słynną stalinowską frazą, „życie stało się lepsze i weselsze". „Stalin zezwolił na radość życia – pisze dosłownie Łungina, wtedy mniej niż dwudziestoletnia. – Zalegalizował miłość, szczęście rodzinne (bardzo trudno było się rozwieść), obowiązek ojcowski".

Dodajmy, że – jak pisze badaczka epoki Sheila Fitzpatrick – radziecka prasa i „głosy opinii publicznej", publikowane w mediach w trakcie gigantycznych „dyskusji" nad kolejnymi projektami zmian w prawie czy też problemami społecznymi, w zasadzie zawsze przyjmowały kobiecy punkt widzenia. W stopniu, który Fitzpatrick – Amerykanka ukształtowana w społeczeństwie zdominowanym przez feminizm – odnotowuje ze zdumieniem. Również wszelkiego rodzaju wytyczne władz centralnych dotyczące problemów rodzinnych bez wyjątku wychodziły z założenia, że kobieta zawsze jest niewinna, a mężczyzna – odwrotnie. „W propagandzie prorodzinnej drugiej połowy lat trzydziestych uderzające było nastawienie antymęskie" – pisze Fitzpatrick.

Seksem w kapitał!

Na tym tle zachodnia lewica długo zachowywała umiar. Dotyczy to relacji między płciami (postępowcy walczyli o równe prawa kobiet, ale trudno sformułować wobec nich tezy takie jak przytoczone wyżej dotyczące Związku Radzieckiego obserwacje Fitzpatrick). A przede wszystkim  zachodnia lewica długo trzymała się „staromodnej" zasady, że czyjeś życie intymne jest sprawą wyłącznie prywatną i polityce nic do niego.

Zmiana zaczęła następować w latach 60. i w warstwie teoretycznej można ją wiązać z ideami wpływowego wówczas marksizującego filozofa Herberta Marcusego. Jego zdaniem zachodni kapitalizm, osiągnąwszy konsumpcyjne stadium rozwoju, osłabił klasyczny wyzysk ekonomiczny proletariatu na rzecz nowego modelu eksploatacji. Przekierowywuje mianowicie ludzką energię z dążenia do spełnienia seksualnego na konsumpcję rozmaitych dóbr; zastępuje prawdziwe potrzeby człowieka (przede wszystkim seksualne) fałszywymi, których zaspokojenie jest celem kultury konsumpcyjnej. W tym ujęciu walka o „wyzwolenie seksualne" staje się walką przeciw kapitalistycznej eksploatacji...

Dziś, prawie pół wieku później, gdy organiczny związek między konsumpcją a seksualizacją społeczeństw jest widoczny jak na dłoni, prosty i oczywisty, tezy Marcusego wydają się oczywistą aberracją. W latach 60. tak jednak nie było; pomysły wywodzącego się z Niemiec, a żyjącego w Kalifornii filozofa stały się intelektualnym zapleczem rodzącej się w hipisowskich komunach Nowej Lewicy.

Ale nie tylko jej. Bo Marcuse wstrzelił się w czas, w którym również klasyczna zachodnia lewica znalazła się w ideologicznej kropce.

Geje zamiast giserów

Stare antagonizmy klasowe szybko bowiem traciły na aktualności. Zacierały się, stępiały ostrość. Przede wszystkim, paradoksalnie, na skutek tego, że w świecie zachodnim przez długi już czas ważną rolę odgrywała lewica właśnie. I realizowała swoje postulaty, z których najważniejsze dotyczyły poprawy losu warstw pracujących, uczynienia go jak najbardziej stabilnym, objęcia jak najszerszych grup publiczną służbą zdrowia, zmniejszenia, a przynajmniej dbania o niezwiększanie, nierówności społecznych itd., itp. Słowem – stworzenia państwa opiekuńczego.

To, że świat zachodni szedł w tym kierunku, spowodowane było przede wszystkim istnieniem konkurencji w skali światowej – czyli systemu komunistycznego. Zachodni establishment bał się własnych warstw plebejskich, czuł konieczność ich neutralizowania. Efektem był bezprecedensowy wzrost dobrobytu połączony z uobywatelnieniem plebsu.

Na skutek tego jednak lewica znalazła się w paradoksalnej pułapce. Jej postulaty w sporej mierze zostały spełnione. Ale ona nadal potrzebowała powodu do własnego istnienia.

To patrząc pragmatyczno-cynicznie. Bo zarazem równie prawdziwie można to przedstawić tak: lewica jako projekt polityczny jest efektem istnienia lewicy jako pewnej wrażliwości. Ta wrażliwość opiera się na empatii zdecydowanie większej niż przeciętna. Na naturalnej niezgodzie na ludzką krzywdę. Ale też na skłonności do niezgody na świat w ogóle. Do buntu, którego przyczyny leżą w jakiejś mierze nie na zewnątrz, a wewnątrz buntującego się.

W tej sytuacji kwestie obyczajowe spadły lewicy z nieba. Stały się zarazem nowym uzasadnieniem dla jej istnienia i nowym paliwem ideowym. Geje zaczęli zajmować miejsce wąsatych giserów, frezerów i innych przedstawicieli różnych dziwnych, wychodzących z mody i kompletnie nie cool profesji.

A gdy ten proces już się rozpoczął, to szybko zaczął niejako sam siebie przyspieszać. Bo kiedy wrażliwość działaczy lewicowych na krzywdy i „krzywdy" gejów, lesbijek i wszelakich innych zaczęła rosnąć, to nieuchronnie zderzyła się z zupełnie inną wrażliwością ich dotychczasowych faworytów. Zachodnie masy plebejskie okazały się wobec nowych faworytów lewicy nieczułe, często wręcz niechętne. Tym samym przypieczętowały wyrok na siebie. Dotychczasowi obrońcy zaczęli się nimi brzydzić.

* * *

I w ten sposób, jak napisał historyk amerykańskiej lewicy Michael Kazin o przełomie XX i XXI wieku, „lewica składała się teraz – w jeszcze większym stopniu niż w latach 60. – niemal wyłącznie z praktykujących wolne zawody, dobrze wykształconych osób i ich dzieci, zyskując jedynie niewielkie poparcie wśród ludzi będących bliżej dołów społecznych". Pisał to o Ameryce, ale rzecz dotyczy w równej mierze całej zachodniej części świata białego człowieka.

Lewicowcy nie wiedzą, co w tej sytuacji robić. A kiedy się nie wie, co robić, to często robi się to samo co dotychczas, tylko bardziej.

Czyli jeszcze więcej pary w gejowski gwizdek.

I warto skonkludować, że w ten sposób lewica coraz bardziej odchodzi od klasycznych zachodnich wzorców, według których to, co prywatne, powinno pozostać prywatne. I wkracza w radzieckie koleiny, w których to, co najbardziej prywatne, ma po prostu służyć polityce.

Autor jest historykiem i publicystą tygodnika ?„W Sieci"

To był bardzo stary i bardzo kiepsko mówiący po angielsku Niemiec. Trafiłem na niego na obrzeżach bankietu kończącego międzynarodową konferencję, na której znalazłem się zupełnie przypadkowo. Rzecz miała miejsce w czasach, kiedy dinozaury dopiero zaczynały myśleć o wyginięciu, czyli w 1990 roku.

Sączył, kompletnie samotnie, jakiś trunek, a ja podszedłem do niego, sam nie wiem czemu. I nagle zaczęła się szczerość, z tych możliwych wtedy, kiedy mówiącemu już w zasadzie na niczym w życiu nie zależy, a w dodatku ma pewność, że swojego rozmówcy nigdy już nie zobaczy.

Nie pamiętam, co robił zawodowo wtedy, kiedy z nim rozmawiałem. Ale kiedyś – za kanclerza Willy'ego  Brandta – był kimś kluczowym w propagandowo-piarowskim aparacie SPD. Gdy to wspominał, jego usta układały się w gorzki grymas.

–  Wiesz, ja do końca życia będę głosował na SPD – mówił. – Bo to była partia mojego dziadka i mojego ojca, który siedział za nią w nazistowskim kacecie. I moja, oczywiście. Ale teraz to już tylko chcę być do końca konsekwentny; mój wiek to nie jest czas, żeby coś tak istotnego zmieniać. Ale to tylko tyle, nie czuję już z nią tak naprawdę więzi, a już zupełnie żadnego entuzjazmu. Bo to teraz nie jest ta SPD, za którą walczyli dziadek i ojciec, a do której kiedyś wstępowałem ja. To już nie jest partia, której leżą na sercu biedni ludzie i los ich rodzin. Oni już teraz tej dzisiejszej SPD zupełnie nie obchodzą. To jest ugrupowanie, które zajmuje się przede wszystkim wszelkiego rodzaju społecznymi dewiantami (powiedział: „social deviants") – wiesz, gejami i i innymi takimi. A ubogich Niemców...

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich