Ulotki z wyżymaczki

4 czerwca obchodziliśmy 25. rocznicę obalenia ustroju, który jednym się podobał, innym nie, jeszcze innych wkurzał. Walka w latach 80. trwała jednak na serio – tyle że zamiast armat używaliśmy tak niepoważnego sprzętu jak pralka Frania.

Publikacja: 07.06.2014 01:56

Koniec lat 70. Konspiracyjna drukarnia Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOW-a

Koniec lat 70. Konspiracyjna drukarnia Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOW-a

Foto: KARTA

Red

W PRL starano się oduczyć obywateli produkowania narzędzi do strzelania i do drukowania. Kiedy w 1968 r. Bogumiła Blajfer zaczęła drukować ulotki za pomocą wyżymaczki wymontowanej z pralki Frania, mogła czuć się jak renesansowi drukarze..

Komuniści przywiązywali wielkie znaczenie do wolnego słowa i narzędzi służących jego produkcji– tak wielkie, że dostęp do nich był zablokowany We wspomnianym 1968 r. musieliśmy zaczynać od wyżymaczki pralki Frania i przejść ponownie cały cykl wynalazczy – folie, sukna, ramy, ramki, nie mówiąc o wyciąganiu ze strychów i piwnic poupychanych tam od wojny urządzeń, jak ręczne powielacze czy nawet, jak w stanie wojennym w Sandomierskiem, używanej ponoć przez oddział „Jędrusiów" maszyny zwanej bostonką, takiej jak ta, na której swego „Robotnika" drukował na początku XX wieku sam Józef Piłsudski.

Harcownicy

Na początku stanu wojennego w pisemku dla dzieci „Miś" ukazała się wkładka „Mały drukarz" instruująca, jak ze szpulki na nici zrobić malutką drukarenkę. Rzecz była nadzwyczaj aktualna, wszak niejeden Polak głowił się wtedy nad skonstruowaniem czegoś, czym można byłoby przywalić komunie. Numer został wykupiony na pniu... przez dorosłych.

Trudno powiedzieć, czy skorzystano z podanej przez redakcję „Misia" instrukcji, jednak takich, którzy z gorszym lub lepszym skutkiem starali się wymyślić sprzęt drukarski, nie brakowało. A pierwsze próby nastąpiły znacznie wcześniej, tuż po powstaniu Komitetu Obrony Robotników i przepisaniu na maszynach, przez kalkę, pierwszych kopii „Komunikatu KOR" i „Biuletynu Informacyjnego". Niektórzy, jak łódzki grafik Wojciech Hempel, współpracownik NOW-ej czy chemik z Politechniki Warszawskiej, twórca Wydawnictwa Archiwum Jacek Arct, postanowili w tym czasie zbudować sprzęt drukarski sami.

Tak relacjonował swoje próby Hempel: „To jest folia aluminiowa. A to maszyna do pisania. Włożyliśmy pod jej wałek papier ścierny, czyli szmergelpapier, na ten nałożyliśmy ową aluminiową folię. Czcionka maszyny uderza w tę folię, a szmergelpapier robi w niej maleńkie dziureczki w kształcie literek i powstaje szablon, z którego użyciem potem, przeciskając przez te otworki farbę, uzyskujemy wydrukowaną kartkę. Próbowałem tego kilkakrotnie i wychodziło trzydzieści, czterdzieści egzemplarzy, choć przeważnie folia pękała wcześniej. W 1978 roku przyjechał do Łodzi szef Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOW-a, Mirek Chojecki, i całkiem poważnie zapytał mnie, jakie są możliwości użycia cynfolii do druków podziemnych. Mogłem mu wtedy odpowiedzieć, że żadne".

Podobny efekt uzyskał w KOR-owskch czasach Jacek Arct. Wymyślił on tzw. technikę kocykową. Do płyty szklanej przyklejano sukno grubości 2–3 milimetrów, które nasączało się farbą drukarską, na tym kładło matrycę, na nią arkusz papieru i przejeżdżało wałkiem. Farba przesączała się przez matrycę i powstawał wydruk. Problem był jednak z bardzo gęstą farbą offsetową, której przeciśnięcie przez otworki w matrycy wymagało wielkiej siły nacisku. Należało ją rozcieńczyć i byłoby po sprawie, ale Arct z kolegami, zamiast rozcieńczyć farbę, zwiększali ciężar wałka, dochodząc do wałków 15-kilogramowych, które nadawały się bardziej do uprawiania ćwiczeń kulturystycznych niż drukowania. Poszli w końcu po rozum do głowy, zaczęli rozcieńczać farbę i, jak twierdzi twórca techniki, okazała się ona całkiem wydajna.

Innym ich pomysłem było wykonywanie matryc z papieru kredowanego, w którym wyciskało się litery, uderzając w czcionki maszyny do pisania. Papier nasączało się parafiną, którą potem gorącym żelazkiem wypłukiwano z miejsc, w których wyciśnięto litery, tak by stały się przesączalne dla farby. W stanie wojennym produkowali też farbę powielaczową.

Stal sprężynowa ?i guma do majtek

Sukcesem skończył się inny eksperyment. Chodzi o wprowadzenie sitodruku do podziemnego drukarstwa. Wiekopomne zasługi mają tu: Witold Łuczywo, redaktor „Robotnika" i jeden z twórców podziemnej poligrafii lat 70. i 80., jego koledzy oraz niezwykłe właściwości gumki do majtek.

Pomysł sitodruku podsunęli w roku 1977 laboranci z Instytutu Chemii Przemysłowej na Żoliborzu: „Wzięliśmy farbę offsetową – wspominał Łuczywo – rozcieńczyliśmy ją i zaczęliśmy drukować. Ale okazało się, że do obsługi ramki sitodrukowej potrzebne są trzy osoby. Jedna podkładała papier, druga przeciągała farbę raklą po sicie, no i ktoś jeszcze był potrzebny do unoszenia ramki, a były tylko dwie osoby, ja i Basia Felicka. Nie było tej trzeciej do podnoszenia ramy. I wtedy wpadłem na pomysł, żeby do żyrandola przywiązać drugi koniec tej ramki za pomocą gumy, i była to guma od majtek Basi Felickiej".

Byli jednak tacy, którzy próbowali sitodruk ulepszyć. Wspominał o tym Łuczywo w rozmowie z Pawłem Smoleńskim: „Nie przyjął się sitodruk tylko w Gdańsku, gdzie miejscowi inżynierowie zaangażowani jeszcze przed rokiem 1980 w opozycję uważali, że skonstruują coś własnego i oryginalnego. Gdy milicja zarekwirowała im jakąś maszynę własnej produkcji, w protokole napisali, że zabierają urządzenie łańcuchowo-mechaniczne". O tym urządzeniu tak opowiadał Bogdan Borusewicz: „Andrzej Gwiazda powiedział: »jak można używać gumy od majtek«? Zastąpił gumę łańcuchem od roweru i mnóstwem trybików. Zmierzył grubość kartki, zero i dwie dziesiąte milimetra, i na tyle zaprogramował skok łańcucha. Urządzenie miało brać papier samo. Ale łańcuch nie chciał być tak dokładny, kartki były różnej grubości, jak to w Peerelu, tak że jak zaczęli na tym drukować, to całe mieszkanie zasmarowali farbą, i w końcu rzucili to w kąt".

Ramki powielaczowe i sitodrukowe każdy był w stanie zrobić sam. Potrzebne do tego były cztery listewki, które można było kupić w sklepie dla plastyków (jako blejtramy), nylon, czyli odpowiedniej gęstości siatka, którą nabijało się na blejtram (najczęściej z przemytu), do tego rakla lub wałek prostej konstrukcji. Koszt takiej ramki wynosił tyle co pół litra wódki. Stąd pewnie każdy drukarz sitodrukowy czy też ramkowy zajmował się także produkcją sprzętu na własne potrzeby. Choć Adam Kersten w NOW-ej 2 wprowadził pewien podział zajęć: drukarze otrzymywali gotowe ramki, z naniesionym tekstem, które kto inny wykonywał, a jeszcze kto inny naświetlał.

W stanie wojennym znany jest jeden przypadek produkcji ramek powielaczowych na większą skalę: w Instytucie Lotnictwa i Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego „Okęcie" w Warszawie, w połowie lat 80.. Wspominał o tym Krzysztof Stasinowski z pisma „My o Sobie". Zaczęło się od zrobienia ramki na potrzeby NZS. Ramka „składała się z dwóch elementów drewnianych oraz pary zawiasów, sprężyn i uchwytu, które były wykonane ze stali sprężynowanej i mosiądzu". Ostatecznie wykonano 50 sztuk.

Prototypy

W latach 70. zaczęły się teżznacznie bardziej ambitne próby: wspominany Jacek Arct wraz ze współpracownikami próbował konstruować prawdziwe, „przemysłowe" powielacze. Powstawały śmieszne konstrukcje, np. powielacz z rur, nieposiadający podajnika. Podający papier człowiek miał śledzić czerwoną kreskę wyznaczającą moment podsunięcia kolejnej kartki. I to – wspomina Arct – „był obłęd". Podobne problemy miał w stanie wojennym Andrzej Fedorowicz, konstruktor offsetu. Ten też nie miał podajnika i obsługiwać go musiały trzy osoby: jedna nakładała, druga zdejmowała papier, trzecia jeździła wózkiem drukarskim. Drukowano na nim w specjalnie zbudowanej w tym celu drukarni na warszawskiej Starówce „Tygodnik Wojenny" i „Przegląd Wiadomości Agencyjnych".

Prototypem, który nie zdążył wejść do produkcji, był także offset skonstruowany w 1987 r. przez gdańsko-warszawską ekipę kierowaną przez Ryszarda Pusza. Praca nad prototypem trwała cztery lata i Okrągły Stół zaskoczył twórców urządzenia, zanim przystąpili do seryjnej produkcji.

Niektóre konstrukcje zdążyły się sprawdzić. Jak składana maszyna drukarska, skonstruowana w drugiej połowie lat 70. przez Mariusza Urbana z Sopotu, lidera Narodowej Grupy Politycznej. Konstrukcja drewniana była bardzo lekka i można było ją złożyć, tak że mieściła się w worku przeznaczonym do przenoszenia roweru składaka. Ciężkie były jedynie metalowe czcionki. Wydrukowano na niej kilkadziesiąt książek profesjonalnej jakości. Jednak Urban przyznał, że gdyby wiedział, iż praca na tym urządzeniu będzie tak żmudna, spróbowałby drukowania inną techniką. Zresztą zanim zabrał się do budowy maszyny, używał tzw. powielacza hektograficznego, czyli z matrycą woskową, wykonanego z wyżymaczki pralki Frania, ale po wydrukowaniu tylko jednego numeru „Biuletynu NGP" drukarze zatruli się tak poważnie, że musieli z tej techniki zrezygnować. Być może przyczyną zatrucia było to, że moczyli papier w denaturacie i potem dwukrotnie przepuszczali przez wyżymaczkę, co wzmagało opary.

Podobnym dziwolągiem była zbudowana w drugiej połowie lat 80. przez działacza oświatowej „Solidarności" z Gdyni Bronisława Sarzyńskiego maszyna drukarska skrzyżowana z offsetem. W jego domu w Gdyni dobudowano specjalne pomieszczenie w piwnicy, do którego wchodziło się przez pokręcenie jedną z niepozornie wyglądających śrub, gdzie stało to cudo. Maszyna służyła przede wszystkim do produkcji ulotek, plakatów, ale też gazet, książek i broszur. Odlewy tekstów sporządzano z tworzywa sztucznego, maszyna działała na prąd, ale papier trzeba było podawać ręcznie.

O skonstruowaniu maszyny wklęsłodrukowej w 1983 r., która pracowała na potrzeby Robotniczego Wydawnictwa „Feniks", wspomina także Szczepan Rudka („Poza cenzurą. Wrocławska prasa bezdebitowa 1973–1989"). Pisze on, że urządzenie nosiło miano Warchoł 02 i wydrukowano na nim w latach 1983–1986 kilka książek. Niestety, SB oficynę rozbiła, a maszyna przepadła. Rudka wspomina także inne, mniej udane, próby konstruowania urządzeń poligraficznych przez wrocławskie podziemie. Między innymi powstanie w 1982 r. pięciu offsetów z wyżymaczek wymontowanych z pralek, oczywiście były to pralki Frania! Miały niewielką wydajność i służyły tylko do druku ulotek. Nie do końca udana była też następna konstrukcja. Offset wyposażono w silnik od maszyny do szycia, który okazał się za słaby i urządzenie trzeba było napędzać ręcznie.

Rudka wspomina też inną próbę skonstruowania offsetu (przez Jana Koziara). Wynalazek ten „najbardziej ze wszystkich konstrukcji przypominał oryginalny offset". Jednak maszyna nie została ukończona, mimo że pracowało nad nią wiele osób. Wszystkich zaskoczył 1989 rok.

Wit Wojtowicz, który w 1976 r. przemycił z Londynu pierwszy powielacz spirytusowy dla polskiej opozycji, na początku stanu wojennego, po wpadce sprzętu, przypomniał sobie leżące gdzieś na strychu stare numery „Horyzontów Techniki", w piśmie tym znajdował się bowiem, opublikowany tam w gomułkowskich czsach, „przepis na powielcza-hektograf dla harcerzy". I taki bardzo prymitywny hektograf zbudował. „Horyzonty Techniki" zapewniały, że uda się wykonać z jednej matrycy 40 odbitek, wychodziło jednak 15–16, i to – jak wspomina Wojtowicz – „niekoniecznie najlepszego gatunku". Dlatego na próbach się skończyło.

Ale sięgnięcie do literatury przedmiotu mogło być właściwym tropem. Tak zrobili w roku 1982 twórcy powstałego na początku stanu wojennego pisma „Myśli Nieinternowane" i Wydawnictwa „Myśli Nieinternowanej" z Krakowa. Tak mówi o tym Tomasz Gugała, pomysłodawca tego przedsięwzięcia: „Zaprosiłem do siebie dwóch kolegów inżynierów: Andrzeja Dudę-Dziewierza – który był moim kolegą ze studiów, oraz Adama Wątora zatrudnionego w PKP. Usiedliśmy sobie nad poradnikiem technika-mechanika, gdzie znaleźliśmy schemat ideowy maszyny offsetowej. Były to trzy cylindry i jakieś zestawy wałków wiszących z lewej i prawej strony. Nigdy w życiu nie zajmowaliśmy się poligrafią. Nigdy nie widzieliśmy maszyny drukarskiej. Ale daliśmy sobie tydzień na rozpracowanie tej maszyny. I po tygodniu zaczęliśmy kreślić jej pierwsze projekty".

W tym samym czasie Tomasz Gugała poznał Wiesława Wazla, który pracował nad podobnym urządzeniem. Wazl powiedział: „Mam prototyp, pracuje fatalnie. Może wspólnie coś z tym zrobimy". Połączyli siły i powstał Łakomiec 2, napędzany ręcznie offset, który swoje miano wziął nie od nazwiska ministra handlu wewnętrznego w rządzie Jaruzelskiego, Zygmunta Łakomca, lecz od faktu, że „pożerał" ogromne ilości farby drukarskiej. „Była to maszyna bardzo prosta – mówi Gugała – zbudowana z trzech cylindrów i dwu- lub trójwałkowego układu farbowego, gdzie farbę podawało się przy pomocy wałka fotograficznego". Była wykonana niezbyt dokładnie, więc klekotała, ale mimo to był to... offset! Dała ona początek kolejnym generacjom Łakomców, czyli produkcji maszyn offsetowych formatu A4. Aż po generację szóstą, która była już szalenie precyzyjna.

Zbudowano 20–30 offsetów, na własne potrzeby i dla krakowskiego „Hutnika", którego drukarz Leszek Jaranowski otrzymał w 1988 r. Łakomca 5 w zamian za drukowanie na potrzeby Wydawnictwa „Myśli Nieinternowanej". Wrocławska Solidarność Walcząca dostała z kolei podzespoły do blisko 20 maszyn offsetowych, a w zamian za to dostarczyła wydawnictwu aparaty do podsłuchu SB. Podobną współpracę nawiązano z „Solidarnością" Akademii Górniczo-Hutniczej, gdzie w zamian za druk ich pisma „Dzień" wykonywano w specjalnej technologii zapobiegającej odkształceniom bloki i bębny do konstruowanych maszyn.

Niektóre maszyny padły łupem SB. Tak było z Łakomcem 3, skonfiskowanym 16 maja 1986 r. w mieszczącej się w specjalnie zbudowanym bunkrze drukarni w Wieliczce, czy też Łakomcem 4, skonfiskowanym 20 grudnia tego samego roku w Krakowie. Łakomiec 2, wywieziony z Wieliczki dwa dni przed wpadką wspólnie ze wspomnianym już Łakomcem 4, przetrwał i znajduje się w zbiorach Fundacji Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego w Krakowie.

Klocki Lego

Prof. Adam Kersten, na przełomie lat 70. i 80. szef wydawnictwa Towarzystwa Kursów Naukowych NOW-a 2, a potem współpracownik „Tygodnika Wojennego", mawiał, że są trzy stadia rozwoju komunizmu: najpierw w każdej wsi spółdzielnia produkcyjna, potem w każdym mieście uniwersytet, a w każdym domu drukarnia. Podobnego zdania musiał być szef NOW-ej Grzegorz Boguta, kiedy w 1983 roku poprosił Edwarda Przybysza o zorganizowanie produkcji powielaczy. Przynajmniej po dwa powielacze miały trafić do każdego z regionów „Solidarności" w kraju. Czy trafiły? Być może nawet sami odbiorcy sprzętu nie zdają sobie sprawy z tego, że otrzymali powielacze produkcji krajowej, a to dlatego, że miały one dla ochrony przed wpadką udawać produkt zagraniczny, przemycony z wolnego świata. W małym warsztacie, oficjalnie produkującym urządzenia elektryczne, na warszawskich Siekierkach powstało ich ponad 70 sztuk. Nigdy nie wpadły. Przybysz starannie ukrywał pochodzenie sprzętu, m.in. pakując je w pudła po klockach Lego (stąd określenie, którego używał ze swymi współpracownikami na produkowane powielacze).

Jego warsztat był prawdziwą fabryką sprzętu nie tylko drukarskiego. Na początku stanu wojennego produkowano tam miniodbiorniki radiowe dla internowanych. Mieściły się w dwóch pudełkach od zapałek i po podłączeniu do kaloryfera odbierały RWE, BBC albo Głos Ameryki (wykonano około 30 sztuk). Potem gilotyny do cięcia zadrukowanych arkuszy. Stal na ostrza przemycały kobiety z Huty Warszawa (każdy kawałek ważył 10 kg!). Resztę otrzymywali z innych źródeł, np. ramy zamawiali w Hydrobudowie na Żeraniu jako zarejestrowany oficjalnie warsztat, choć oczywiście bez informacji, do czego zostaną użyte. Po wykonaniu ponad 700 sztuk przekazali dalszą produkcję innej ekipie, która zrobiła dalszych 150.

Jednak gilotyny to tylko preludium do zasadniczej produkcji podziemnej . Polakom udało sięwówczas zmontować„klony" powielaczy Roneo Vickers 250 i Roneo Vickers 270, lekko zmodyfikowanych, by mogły pracować zarówno jako ręczne, jak i elektryczne – wówczas poruszane były silniczkiem do wycieraczek malucha. Te „klony"  otrzymały nawet błogosławieństwo francuskiego producenta – rzecz bez precedensu, gdy uświadomimy sobie, że tak naprawdę mieliśmy do czynienia z piractwem...

Powielacze miały udawać produkt zagraniczny, musiały być więc wykonane równie precyzyjnie jak oryginał i z równie dobrych materiałów, a nawet tak samo polakierowane. Największe kłopoty sprawiał bęben, który musiał mieć ponad 11 tysięcy dziurek. Wykonywały go na oficjalne zamówienie Wojskowe Zakłady Elektroniczne na Żeraniu jako część konieczną do produkcji sit „do przesiewania czegoś tam". Także instrukcje miały sprawiać wrażenie przywiezionych z zagranicy.

Wiemy wiele o produkcji broni przez niepodległościowe podziemie polskie podczas II wojny światowej. Wszyscy znają nazwę „Filipinka" (granat), „sten" (pistolet maszynowy), „Kubuś" (samochód pancerny). Skala tamtej produkcji i jej zorganizowanie są nieporównywalne z tym, co zrobiło pokolenie walczące nie pistoletem, lecz słowem. Warto jednak pamiętać o różnicach w sposobie funkcjonowania podziemia akowskiego i solidarnościowego, które w porównaniu z zorganizowaną karną armią było tylko pospolitym ruszeniem amatorów. A jednak i ono pokusiło się o stworzenie własnych narzędzi walki z komuną. I gdyby nie „przedwczesny" upadek PRL, pewnie te osiągnięcia byłyby o wiele większe.

A może spełniłoby się nawet proroctwo Adama Kerstena?

Autor od połowy lat 70. do końca lat 80. był redaktorem wydawanych podziemnie pism, w tym m.in. „Biuletynu Informacyjnego KOR, „Tygodnika Wojennego", „PWA" i szkolił drukarzy. Jest jednym z autorów internetowego leksykonu „Niezależni dla kultury 1976–89", twórcą 4-odcinkowego serialu dokumentalnego „Bibuła", przeznaczonego dla TVP2.

Rozszerzona wersja tekstu ukaże się w antologii: „Words Like Dynamite: Underground Publishing Industry in Communist Poland, 1976–1989"

W PRL starano się oduczyć obywateli produkowania narzędzi do strzelania i do drukowania. Kiedy w 1968 r. Bogumiła Blajfer zaczęła drukować ulotki za pomocą wyżymaczki wymontowanej z pralki Frania, mogła czuć się jak renesansowi drukarze..

Komuniści przywiązywali wielkie znaczenie do wolnego słowa i narzędzi służących jego produkcji– tak wielkie, że dostęp do nich był zablokowany We wspomnianym 1968 r. musieliśmy zaczynać od wyżymaczki pralki Frania i przejść ponownie cały cykl wynalazczy – folie, sukna, ramy, ramki, nie mówiąc o wyciąganiu ze strychów i piwnic poupychanych tam od wojny urządzeń, jak ręczne powielacze czy nawet, jak w stanie wojennym w Sandomierskiem, używanej ponoć przez oddział „Jędrusiów" maszyny zwanej bostonką, takiej jak ta, na której swego „Robotnika" drukował na początku XX wieku sam Józef Piłsudski.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Plus Minus
Socjolog wskazuje wiek kluczowej grupy wyborców. Który kandydat do niej dotrze?
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Dlaczego nauczanie Franciszka dla wszystkich było niewygodne?
Plus Minus
Jakim kanclerzem będzie Friedrich Merz? Angela Merkel do końca kopała pod nim dołki
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Jakiego papieża potrzebuje Kościół
Plus Minus
Jacek Chwedoruk: Donald Trump chce walczyć z dwoma megatrendami