W PRL starano się oduczyć obywateli produkowania narzędzi do strzelania i do drukowania. Kiedy w 1968 r. Bogumiła Blajfer zaczęła drukować ulotki za pomocą wyżymaczki wymontowanej z pralki Frania, mogła czuć się jak renesansowi drukarze..
Komuniści przywiązywali wielkie znaczenie do wolnego słowa i narzędzi służących jego produkcji– tak wielkie, że dostęp do nich był zablokowany We wspomnianym 1968 r. musieliśmy zaczynać od wyżymaczki pralki Frania i przejść ponownie cały cykl wynalazczy – folie, sukna, ramy, ramki, nie mówiąc o wyciąganiu ze strychów i piwnic poupychanych tam od wojny urządzeń, jak ręczne powielacze czy nawet, jak w stanie wojennym w Sandomierskiem, używanej ponoć przez oddział „Jędrusiów" maszyny zwanej bostonką, takiej jak ta, na której swego „Robotnika" drukował na początku XX wieku sam Józef Piłsudski.
Harcownicy
Na początku stanu wojennego w pisemku dla dzieci „Miś" ukazała się wkładka „Mały drukarz" instruująca, jak ze szpulki na nici zrobić malutką drukarenkę. Rzecz była nadzwyczaj aktualna, wszak niejeden Polak głowił się wtedy nad skonstruowaniem czegoś, czym można byłoby przywalić komunie. Numer został wykupiony na pniu... przez dorosłych.
Trudno powiedzieć, czy skorzystano z podanej przez redakcję „Misia" instrukcji, jednak takich, którzy z gorszym lub lepszym skutkiem starali się wymyślić sprzęt drukarski, nie brakowało. A pierwsze próby nastąpiły znacznie wcześniej, tuż po powstaniu Komitetu Obrony Robotników i przepisaniu na maszynach, przez kalkę, pierwszych kopii „Komunikatu KOR" i „Biuletynu Informacyjnego". Niektórzy, jak łódzki grafik Wojciech Hempel, współpracownik NOW-ej czy chemik z Politechniki Warszawskiej, twórca Wydawnictwa Archiwum Jacek Arct, postanowili w tym czasie zbudować sprzęt drukarski sami.
Tak relacjonował swoje próby Hempel: „To jest folia aluminiowa. A to maszyna do pisania. Włożyliśmy pod jej wałek papier ścierny, czyli szmergelpapier, na ten nałożyliśmy ową aluminiową folię. Czcionka maszyny uderza w tę folię, a szmergelpapier robi w niej maleńkie dziureczki w kształcie literek i powstaje szablon, z którego użyciem potem, przeciskając przez te otworki farbę, uzyskujemy wydrukowaną kartkę. Próbowałem tego kilkakrotnie i wychodziło trzydzieści, czterdzieści egzemplarzy, choć przeważnie folia pękała wcześniej. W 1978 roku przyjechał do Łodzi szef Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOW-a, Mirek Chojecki, i całkiem poważnie zapytał mnie, jakie są możliwości użycia cynfolii do druków podziemnych. Mogłem mu wtedy odpowiedzieć, że żadne".
Podobny efekt uzyskał w KOR-owskch czasach Jacek Arct. Wymyślił on tzw. technikę kocykową. Do płyty szklanej przyklejano sukno grubości 2–3 milimetrów, które nasączało się farbą drukarską, na tym kładło matrycę, na nią arkusz papieru i przejeżdżało wałkiem. Farba przesączała się przez matrycę i powstawał wydruk. Problem był jednak z bardzo gęstą farbą offsetową, której przeciśnięcie przez otworki w matrycy wymagało wielkiej siły nacisku. Należało ją rozcieńczyć i byłoby po sprawie, ale Arct z kolegami, zamiast rozcieńczyć farbę, zwiększali ciężar wałka, dochodząc do wałków 15-kilogramowych, które nadawały się bardziej do uprawiania ćwiczeń kulturystycznych niż drukowania. Poszli w końcu po rozum do głowy, zaczęli rozcieńczać farbę i, jak twierdzi twórca techniki, okazała się ona całkiem wydajna.