Wolność w niewoli

Polski wrzesień 1939 – czas rozpadu państwa i samoorganizacji narodu. Wilno 1939 postrzegane jako polski Piemont, gdzie obok siebie działają komuniści i monarchiści. I nadbużańskie ziemie niczyje, którymi między Niemcami a Sowietami przedzierają się kurierzy. Fragment niezwykłych wspomnień okupacyjnych, które się ukazują nakładem Wydawnictwa Finna.

Publikacja: 10.10.2014 01:40

Białystok na przełomie 1939 i 1940 roku. „Śladów bombardowań niewiele, ale wszystkie domy jakby się

Białystok na przełomie 1939 i 1940 roku. „Śladów bombardowań niewiele, ale wszystkie domy jakby się przygarbiły wraz z mieszkańcami, którzy się pomiędzy nimi snują”

Foto: KARTA

Nie czekając dłużej na wezwanie, wyruszam do swego pułku. 24 godziny w pociągu – ujechaliśmy nie więcej jak 30 kilometrów. Zbombardowane tory. Dalej jadę rowerem wyfasowanym na jakiejś stacyjce. Łuny pożarów. Zatłoczone wozami drogi. Przejazd nocą przez płonący Międzyrzec, dniem przez bombardowaną Białą Podlaską. Nurkujące nad szosą niemieckie bombowce. Uskoki na pole, w kartofliska. W rowach przydrożnych trupy koni i ludzi. Mężczyzna w kałuży krwi, z twarzą jakby oksydowaną spalinami bliskiego wybuchu. Dziecko z odłupanym z czoła kawałkiem czaszki. Przed Brześciem nocleg w wiejskiej szkole. Palący wstyd pod pełnym pogardy spojrzeniem młodej nauczycielki, pytającej: „Dlaczego pan ucieka, panie poruczniku? Gdzie pan zostawił swoich żołnierzy?"

Ostatni etap z Kowla do Łucka w wojskowej ciężarówce. W Łucku koszary zbombardowane, puste. Nie ma nawet wartownika przy bramie. W jednym z budynków znajduję kapitana, którego znam z widzenia. On mnie też. Siedzi przy telefonie. Wita mnie jak zbawienie:

– Przedwczoraj pułk wymaszerował do Włodzimierza. Pełnię tu służbę sam, od 36 godzin, bez chwili odpoczynku. Przekazuję ją panu.

Wyciąga się na łóżku polowym i momentalnie zasypia. Odbieram pierwszy telefon. Dzwoni komendant posterunku policji w Kiwercach. Na polu na północ od Kiwerzec lądował przymusowo polski samolot. Pilot Leopold Skwierczyński pieszo dotarł do posterunku. Nie ma benzyny. Prosi o pomoc. Jaki niezwykły przypadek! Lopek Skwierczyński, aktor, nasz współlokator z ulicy Narutowicza w Łodzi!

Dyżurny telefonista informuje mnie, że na miejscowym lotnisku nie ma nikogo. Hangary spalone, pole przeorane bombami. W mieście są jakieś oddziały wojskowe, ale w przemarszu. Nie ma z nimi łączności telefonicznej. W starostwie i w urzędzie wojewódzkim nikt nic nie wie. Wreszcie uzyskuję połączenie z komendantem obrony przeciwlotniczej. Przekazuję mu meldunek. Ma do dyspozycji samochód, benzynę zaraz wyśle.

Ranek 14 września przynosi próby opanowania chaosu. Generał Skuratowicz obejmuje dowództwo garnizonu, mianuje pułkownika Haberlinga komendantem miasta. Prócz mnie przydziela mu do dyspozycji dwóch młodszych oficerów zawodowych i dwóch rezerwistów. Jednym z nich jest miejscowy prokurator Krzywiec. Komenda miasta zajmuje budynek Funduszu Pracy przy ulicy Kordeckiego. Generał przydziela nam jakiś zabłąkany pluton pod dowództwem sierżanta do służby wartowniczej. Przechodzące przez miasto oddziały przekazują nam wziętych do niewoli Niemców, przeważnie lotników. Wkrótce jest ich około 40. Roboty jest coraz więcej. Uciekinierzy proszą o zakwaterowanie. Oficerowie domagają się wyżywienia i pieniędzy na wypłatę żołdu dla swoich żołnierzy. Policjanci przyprowadzają podejrzanych o szpiegostwo. Towarzyszą im rozfanatyzowani świadkowie. Ktoś zaświecił latarkę elektryczną na rozkopanej ulicy – dawał znaki niemieckim lotnikom! Ktoś został przyłapany przy krótkofalówce – po sprawdzeniu okazuje się, że jest to zwykły odbiornik. O spaniu nie ma mowy.

17 września odbieram meldunek: wojska sowieckie przekroczyły granicę wschodnią, zajęły Zdołbunów, zbliżają się do Równego. Przekazujemy meldunek generałowi Skuratowiczowi. Rozkazuje połączyć się telefonicznie z naczelnym dowództwem w pałacu Janusza Radziwiłła w Ołyce. W naczelnym dowództwie nikt się nie zgłasza do telefonu. We Włodzimierzu Wołyńskim nikt nie odpowiada. Łączymy generała z Kowlem, z pułkownikiem Leonem Kocem, który też nie otrzymał żadnych rozkazów, ale nawiązał łączność z generałem Sosnkowskim, prowadzącym zgromadzone pod swoimi rozkazami oddziały z rejonu Przemyśla na Lwów. W Łucku zderzają się teraz dwie fale wycofujących się polskich jednostek wojskowych, taborów i uchodźców – z zachodu i ze wschodu.

Generał Skuratowicz wydaje rozkazy. Wyprowadza wszystkie zdolne do walki oddziały w kierunku na Horochów i Radziechów z zamiarem doprowadzenia ich do generała Sosnkowskiego. Komenda miasta ma pozostać jak najdłużej na miejscu z zadaniem zabezpieczenia mostów na Styrze, kierowania wszystkich uzbrojonych oddziałów w ślad za generałem Skuratowiczem, spychania taborów z głównych szos na boczne drogi oraz ochrony ludności i tysięcy zapełniających miasto uciekinierów przed rozpoczynającą się grabieżą, a jeńców niemieckich przed samosądem.

Wieczorem się okazuje, że w komendzie miasta jest tylko dwóch oficerów: pułkownik Haberling śpi na górze, ja dyżuruję na dole. Zgłaszają się do dyspozycji pozostali w mieście policjanci. Ich przełożeni już się ulotnili. Proszę ich, aby na zmianę regulowali ruch i udzielali przejezdnym informacji, głównie przy zbiegu ulic Jagiellońskiej, Bolesława Chrobrego i Piłsudskiego. Jeden z nich przybiega przed północą i melduje, że przed Urzędem Wojewódzkim stoi samochód osobowy z przyczepą: dyrektor Rachwał wiezie kasę oddziału Banku Rolnego z Lublina. Chciał ją w Łucku przekazać tutejszemu oddziałowi Banku Rolnego. Teraz nie wie, co ma robić. Podrywam się z miejsca, nakładam czapkę, spuszczam pasek pod brodę, przypinam szablę, dyżurnemu gońcowi mówię, że wrócę za dziesięć minut i każę się policjantowi prowadzić do dyrektora Rachwała. Rozmowa jest krótka:

– Panie dyrektorze! Ani Banku Rolnego, ani żadnego innego banku już tutaj nie ma. Wojska sowieckie są w Równem i w Dubnie. Jest pan na terenie działań wojennych. Jak ma pan postąpić w takiej sytuacji według posiadanych przez pana instrukcji?

– Zdać kasę w najbliższym dowództwie wojskowym.

– Słusznie. Wobec tego niech pan każe jechać za mną.

W komendzie miasta odliczamy pieniądze. Wystawiam pokwitowanie i życzę dyrektorowi Rachwałowi oraz towarzyszącemu mu kasjerowi szczęśliwej dalszej podróży ku granicy rumuńskiej – już bez obciążenia i zmartwień.

Budzę pułkownika Haberlinga i melduję mu o zdobyczy. Zgadza się, że nie czas na prowadzenie formalnej rachunkowości. Wystarczy parę arkuszy liniowanego papieru. Zgłaszającym się oddziałom wojskowym będziemy wypłacać po 50 złotych na żołnierza, po 20 złotych na konia. Oficerom i podoficerom równowartość trzymiesięcznego uposażenia. Nakazujemy uruchomienie wszystkich piekarni w mieście. Będziemy odbierać cały wypiek, płacić piekarzom, a chleb rozdawać darmo wojsku, szpitalom, uchodźcom. Przy biurkach za kontuarem, gdzie pobierali zasiłki bezrobotni, sadzamy dwóch podoficerów, aby wypłaty szły sprawnie.

18 września po południu przeciąga przez ulice Bolesława Chrobrego i Jagiellońską pierwsza kolumna sowieckich pancernych wojsk i kieruje się przez most na Styrze w stronę Włodzimierza Wołyńskiego. W komendzie miasta nie przerywamy urzędowania. Samoloty niemieckie przestały krążyć nad miastem, więc wywieszamy na budynku polską flagę. Na ulicach pokazują się cywile z czerwonymi opaskami na rękawach. Pułkownik Haberling uznaje za konieczne porozumienie się z sowieckim dowódcą. Skoro on się nie zgłasza, trzeba go szukać.

Dowódca kolumny pancernej major Klimow nie ma rozkazu przejęcia od nas władzy w mieście. Ma rozkaz doprowadzenia jak najszybciej swojej kolumny do Włodzimierza Wołyńskiego i obsadzenia miasta zanim tam wejdą Niemcy. Więc kto teraz jest odpowiedzialny za porządek i bezpieczeństwo w Łucku? Major Klimow nie przyjmuje odpowiedzialności – nie ma rozkazu. Żądamy, aby przynajmniej odebrał od nas Niemców jeńców. Odmawia. Jakże może brać jeńców, skoro Związek Radziecki nie prowadzi z nikim wojny? W takim razie niech ich przyjmie pod opiekę. Nie może – nie ma rozkazu.

Pułkownik Haberling nie ustępuje. Wobec wkroczenia Armii Czerwonej musi zwolnić ze służby wszystkich swoich podkomendnych oficerów, podoficerów i szeregowych. Pozostawieni bez straży bezbronni Niemcy byliby zlinczowani przez ludność. A broni im przecież nie damy.

Zresztą niech jeńcy niemieccy sami zadecydują o swoim losie. Muszą jednak usłyszeć z ust majora Klimowa, że Armia Czerwona odmawia im ochrony. Pułkownik Haberling rozkazuje przyprowadzić dwóch najstarszych stopniem jeńców.

Milczenie przerywa starszy z dwóch Niemców. Rozumie, że sytuacja prawdopodobnie nie ma precedensów, na które mógłby się powołać. Powołuje się jednak na konwencję genewską. On i jego koledzy zostali wzięci do niewoli przez Polaków. Są naszymi jeńcami. Znajdują się na terytorium Polski. My, Polacy, jesteśmy odpowiedzialni za ich los. Jedyne właściwe rozwiązanie widzi w odesłaniu ich przez nas pod dostatecznie silną eskortą do najbliższych oddziałów niemieckich, które nie powinny być zbyt daleko.

Major Klimow nie uważa propozycji za realną. On nie obejmuje władzy w mieście, ale nowe władze będą wyłonione przez miejscową ludność. Do tego czasu my jesteśmy odpowiedzialni za porządek, bezpieczeństwo i za jeńców. To jego ostatnie słowo. Wstaje, salutuje i wychodzi.

Nad komendą miasta wciąż powiewa polska flaga. W Łucku władzę obejmuje komunistyczna milicja. Od czasu do czasu słyszymy pojedyncze strzały. Na ulicy 3 Maja leży na jezdni trup polskiego policjanta w granatowym mundurze. Dowódca plutonu wartowniczego, sierżant, denerwuje się:

– Panie poruczniku! Niech mnie krew zaleje! Co się tu cackać ze skurwysynami! Mało to naszych dzieci Niemcy wymordowali? Jedno słowo pana porucznika, a sam bandytów wystrzelam. Zakopie się ich i będzie po kłopocie!

Widzę, że nie żartuje. Gotów to zrobić i bez mojego słowa.

– Panie sierżancie! Takiego rozkazu nie wydam. A jeśli choć jednemu z jeńców włos spadnie z głowy, pan będzie na mój rozkaz rozstrzelany.

* * *? (Listopad 1939)

W Wilnie gospodarują Litwini. Widać ich coraz więcej. Oprócz policjantów w mundurach jak z operetki, przybywają setki urzędników. Przy okienku na poczcie trudno kupić znaczek pocztowy, jeśli się nie zna języka litewskiego. Pojawiają się litewskie szyldy na dobrze zaopatrzonych sklepach. Los polskich szkół i uniwersytetu jest zagrożony. Wciąż ukazują się nowe zarządzenia. Wilno ma stać się natychmiast miastem litewskim, ba, stolicą Litwy!

Ale ulica wileńska jest coraz bardziej polska. Nigdy bodaj w Wilnie nie było tylu Polaków. Wciąż przybywają setki i tysiące uchodźców spod innych zaborów, przekradających się przez zieloną granicę do jedynego polskiego miasta, gdzie nie potrzeba się bać, gdzie można czytać gazety z całego świata, skąd można z całym światem swobodnie korespondować i skąd można starać się o legalny wyjazd na Zachód.

Obie kawiarnie Sztrala są przepełnione od rana do wieczora. Pomimo niekorzystnego w zestawieniu z przedwojennym kursem przeliczenia – dwa złote za jednego lita – ceny są ustabilizowane i kto ma pieniądze, ten może wszystko kupić. Zegarek Eterna, za który zaraz po przybyciu do Wilna tylko dzięki protekcji i patriotyzmowi zegarmistrza („polskiemu oficerowi oddam za bezcen") zapłaciłem 300 złotych, teraz mógłbym nabyć za ćwierć tej ceny. W kioskach jest mnóstwo dobrych litewskich papierosów, w Maistasie – połcie najwspanialszego mięsa, w Pienocentrasie – sterty masła, serów i jaj. Bieda w tym, że Polacy nie mają pieniędzy, aby to wszystko kupować. Wilnianie potracili posady i warsztaty pracy, uchodźcy, poza nielicznymi wyjątkami, są goli jak święci tureccy, skazani na zupki komitetowe, noclegi po wyżebranych kątach lub skoszarowane życie w tworzonych schroniskach i internatach.

Na pierwszym piętrze przy ulicy Zygmuntowskiej 4n – internat dla uchodźców dziennikarzy. Prowadzi mnie tam „Feliks". Pokoje zastawione są łóżkami pościąganymi nie wiadomo skąd. W jednym dużym pokoju stoją w podkowę stoły, przy których trzy razy dziennie na bezpłatne posiłki gromadzą się nie tylko dziennikarze, lecz także pisarze, malarze, rzeźbiarze i aktorzy z całej Polski. Prawie codziennie ktoś nowy przybywa na listę podopiecznych. Tutaj się koncentrują przynoszone przez przybyszów wiadomości z Warszawy, Lwowa, Krakowa. Tutaj odbywają się gorące dyskusje. Ignacy Klibański, poliglota z „Robotnika", codziennie wieczorem czyta głośno swój dziennik wiadomości radiowych.

Na zachodnim froncie nic się nie dzieje, słuchaczy emocjonują komunikaty z frontu sowiecko-fińskiego. Podnieca wyobraźnię niezłomność i skuteczność samotnej walki paromilionowego narodu z rosyjskim kolosem.

Co drugi dziennikarz jest wszechwiedzącym ekspertem, snują się fantastyczne horoskopy dalszego rozwoju wypadków, w których Wilno ma spełnić rolę polskiego Piemontu po zbrojnym oswobodzeniu miasta spod okupacji litewskiej. Zanim się to stanie, najwymowniejsi dyskutanci – wbrew uchwale powziętej na ogólnym zebraniu dziennikarzy – ukradkiem biegają do Józefa Mackiewicza, aby zarobić kilka groszy w redagowanym przez niego w języku polskim na podstawie litewskiej licencji dzienniku „krajowców" – „Gazecie Codziennej".

* * * (Styczeń 1940)

Bardzo mi się podoba ów bundowiec, który pilotuje nas pociągiem do Wołkowyska, a potem do Białegostoku. Wątpi, czy się coś da zrobić, aby Erlicha wydobyć z więzienia. Prawdopodobnie już go wywieźli do Rosji, jeżeli nie zamordowali. Z rozpaczą mówi o tym, ale także z dumą, że właśnie bundowcy, Alter i Erlich, byli bodaj jedynymi obywatelami polskimi, na terenie okupowanym przez Związek Radziecki, którzy władzom okupacyjnym złożyli jawnie oficjalny protest przeciwko wkroczeniu Armii Czerwonej na ziemie Rzeczypospolitej. Bundowcy są teraz tropieni i wyłapywani przez NKWD na równi z pepeesowcami, muszą się ukrywać, są bezsilni wobec przemocy, ale żaden z nich nie uzna dokonanego w sojuszu z Hitlerem zaboru.

W Białymstoku obaj bundowcy prowadzą mnie do swojej towarzyszki. Jej męża zabrało NKWD, została sama z pięciorgiem dzieci, ledwo daje sobie radę, bieda szczerzy zęby z każdego kąta. Nie jest stara, ale twarz ma pooraną bruzdami, ręce zniszczone, tylko orzechowe oczy płoną, gdy towarzysz z Lidy przedstawia jej mnie i Zajda jako towarzyszy z Wilna. Częstuje nas wszystkim co ma. Prosi, żebyśmy się czuli jak u siebie w domu. Możemy u niej mieszkać jak długo tylko będziemy potrzebowali. Nikt obcy do niej teraz nie zagląda, nikt się o nas nie dowie.

Wypocząwszy, wymykam się na miasto. Zmieniło się nie do poznania. Tylko rozkład ulic pozostał ten sam. Śladów bombardowań niewiele, ale wszystkie domy jakby się przygarbiły wraz z mieszkańcami, którzy się pomiędzy nimi snują. Przygarbił się też i poszarzał Kos-Dobrzyński, pierwszy znajomy, którego spotykam na ulicy. On by mnie pewno nie poznał, wąsatego, w takim stroju! Skąd się tu wziął? A skąd się tutaj wziąłem? Chce mi wszystko opowiedzieć, tylko nie na mrozie. Zabiera mnie do siebie. Mieszka z Geniem Szrojtem, dziennikarzem i jego żoną.

Wypytują mnie o Wilno, o możliwość przejścia granicy. Kos nie zdążył wyjść z Łodzi przed wkroczeniem Niemców. Zaraz zaczęli go szukać, tak samo jak i mnie. Kilka dni i nocy spędził wścielony w łóżko, między materacami. Potem idąc pieszo nocami przedostał się do Warszawy, a stamtąd tutaj. Dużo by opowiadać. Radzi się mnie, co ma robić.

Proponują mu pracę w wytwórni filmowej w Mińsku. Obiecują znakomite warunki, studia do dyspozycji, mieszkanie, samochód, wysoką gażę. Chcą, żeby im robił filmy rysunkowe. Nic propagandowego! Tylko starorosyjskie bajki. Kos zna je dobrze i uwielbia. Taka robota zawsze była jego marzeniem. Ale wykręca się jak może. Czułby się zdrajcą, gdyby dał się skusić. Nie miałby już powrotu do Polski po wojnie. Teraz jednak zaczynają już mu dawać do zrozumienia, że alternatywą jest zsyłka. Po przejściach ostatniego półrocza nie ma już sił, aby znowu uciekać. I dokąd?

– Wątpię, czy cię uchroni od łagru kariera w Mińsku – mówię. – Ale jeżeli nie będziesz miał innego wyjścia, przyjmij propozycję. A po wojnie? Upoważniam cię, abyś się powołał na mnie, że cię pobłogosławiłem na tę drogę. Będę świadczył, że nie jesteś zdrajcą.

Bundowcy odradzają Zajdowi próby przedostania się do Warszawy. Mają z Warszawą łączność, a granica jest teraz już bardzo trudna do przekroczenia. W każdym razie musieliby mu przejście dobrze przygotować, a na to potrzebują paru tygodni. Nie będę na niego czekał. Nie chcę też korzystać z pomocy zawodowego przewodnika, którego mi zaofiarowują.

Korzystam tylko z rady, aby omijać z daleka najkrótszy i najbardziej wydeptany szlak na Małkinię. Mrozy trzymają, rzeki są pod lodem, przejdę granicę gdzieś na Bugu, z dala od linii kolejowych, miast, szos, mostów. Z mapy wynika, że warunkom tym odpowiada kierunek na Brańsk i Sokołów Podlaski. Oba miasteczka są położone daleko od rzeki, do Brańska kursuje z Białegostoku jakiś autobus, z Sokołowa będę mógł dojechać do Warszawy koleją.

W dalszą więc drogę wyruszam sam. W rozklekotanym autobusiku o zardzewiałych i pogiętych błotnikach, w którym jest 16 miejsc siedzących, jedzie około 40 osób. Cały czas stoję, obserwuję ludzi i przysłuchuję się ich rozmowom. Przykuwa moją uwagę pięcioosobowa rodzina, małżeństwo z trojgiem dzieci. Całą drogę milczą, rozglądają się nieufnie. Małomiasteczkowa inteligencja – oceniam na oko. W Brańsku autobus zatrzymuje się na rynku. Wszyscy wysiadają, każdy śpieszy w swoją stronę, tylko ta rodzina zwleka. Widać, że są tu ludźmi obcymi.

Jeden z naszych współpasażerów z autobusu, ubrany po chłopsku młody człowiek, który wszedł do sklepiku, po wyjściu z niego daje im znak, abyśmy szli za nim. To rozprasza moje wątpliwości: przyjechali w tym celu co ja, ale mają przewodnika. Ruszam za nimi w odległości paruset metrów. Na skraju miasteczka zwiększam odległość. Nie spuszczając ich z oczu staram się, aby mnie nie zauważyli.

Idziemy szerokim wysadzanym drzewami gościńcem w kierunku południowo-wschodnim, a więc w stronę granicy: Ściemnia się, gdy zbliżamy się do dużej wsi. Przewodnik zatrzymuje się przy pierwszych opłotkach. Dalej idą razem. Wchodzą do czwartej chaty po lewej stronie. Czekam kilkanaście minut i pukam do tej samej chałupy. Zza zamkniętych drzwi odzywa się kobiecy głos:

– A któż tam?

– Podróżny. Szukam noclegu.

Drzwi się uchylają. Starsza kobiecina przygląda mi się uważnie.

– U nas już nie ma miejsca.

– To niech mi matka pokaże, do kogo pójść. Na mrozie przecież na noc nie zostanę.

– A bo ja wiem? Chyba do Piotrowskich. Ot, tam! – pokazuje zagrodę po drugiej stronie drogi, na samym skraju wsi.

We wskazanej chacie za szczelnie zasłoniętymi okienkami słychać gwar. Pukam. Gwar milknie. Po chwili zza chaty wychodzi dwóch chłopów, jeden stary, wąsaty, drugi młody.

– Czego tu szuka? – pytają nieprzyjaźnie.

– Do Piotrowskich. Powiedzieli mi ludzie, że może znajdę u nich nocleg.

– A kto pan jest i skąd idzie? – pytają już innym tonem.

– Z Rosji, z niewoli. Wracam do domu.

Stary mierzy mnie wzrokiem. Po chwili zwraca się do młodego:

– Biegaj do chałupy, powiedz ludziom i odrygluj!

A gdy czekamy, wyjaśnia:

– U nas właśnie zebranie gromadzkiego sowietu. Radzimy co i jak. Jakeśmy usłyszeli kogoś pod oknami, tośmy myśleli, że jakiś szpieg. Niech pan wybaczy, ale teraz nic nie wiadomo, różni ludzie się kręcą po wsiach, a potem składają donosy.

– Niech będzie pochwalony! – mówię wchodząc do zadymionej machorką izby, w której siedzi kilkunastu chłopów.

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Nie czekając dłużej na wezwanie, wyruszam do swego pułku. 24 godziny w pociągu – ujechaliśmy nie więcej jak 30 kilometrów. Zbombardowane tory. Dalej jadę rowerem wyfasowanym na jakiejś stacyjce. Łuny pożarów. Zatłoczone wozami drogi. Przejazd nocą przez płonący Międzyrzec, dniem przez bombardowaną Białą Podlaską. Nurkujące nad szosą niemieckie bombowce. Uskoki na pole, w kartofliska. W rowach przydrożnych trupy koni i ludzi. Mężczyzna w kałuży krwi, z twarzą jakby oksydowaną spalinami bliskiego wybuchu. Dziecko z odłupanym z czoła kawałkiem czaszki. Przed Brześciem nocleg w wiejskiej szkole. Palący wstyd pod pełnym pogardy spojrzeniem młodej nauczycielki, pytającej: „Dlaczego pan ucieka, panie poruczniku? Gdzie pan zostawił swoich żołnierzy?"

Ostatni etap z Kowla do Łucka w wojskowej ciężarówce. W Łucku koszary zbombardowane, puste. Nie ma nawet wartownika przy bramie. W jednym z budynków znajduję kapitana, którego znam z widzenia. On mnie też. Siedzi przy telefonie. Wita mnie jak zbawienie:

– Przedwczoraj pułk wymaszerował do Włodzimierza. Pełnię tu służbę sam, od 36 godzin, bez chwili odpoczynku. Przekazuję ją panu.

Wyciąga się na łóżku polowym i momentalnie zasypia. Odbieram pierwszy telefon. Dzwoni komendant posterunku policji w Kiwercach. Na polu na północ od Kiwerzec lądował przymusowo polski samolot. Pilot Leopold Skwierczyński pieszo dotarł do posterunku. Nie ma benzyny. Prosi o pomoc. Jaki niezwykły przypadek! Lopek Skwierczyński, aktor, nasz współlokator z ulicy Narutowicza w Łodzi!

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Plus Minus
Przydałaby się czystka