Rzeczywiście, myślano chyba, że Słowacja musi w dalszej perspektywie znaleźć się w orbicie polskich wpływów. Otwiera to jednak jeszcze jedną opcję. Spróbujmy rozważyć taki wariant, że być może łagodność postępowania Becka jest przejawem fałszywego poczucia siły. ?W całej jego polityce widzimy przekonanie, że Polska jest znacznie większa, niż była w rzeczywistości. Jan Szembek, czyli jeden z najbardziej życzliwych mu ludzi, zarzucał Beckowi, że znacznie przeceniał polskie siły. Być może po prostu postępował w przypadku Czechosłowacji i Litwy z takim bezpiecznym poczuciem naszej mocarstwowości?
Beck w instrukcji dla Franciszka Charwata, posła polskiego w Kownie, pisał, że Polska nie postrzega się jako wielkie mocarstwo, ale państwo z aspiracjami do liderowania w regionie.
Ale jednocześnie mamy do czynienia z krzewieniem przez władzę mocarstwowych nastrojów. Bardzo ciekawą kwestią, której nie badałem, jest to, jak Beck odnosił się do obłędu szukania kolonii dla Polski. Myślę, że był zbyt rozsądnym człowiekiem, aby rozważać możliwość przyłączenia Madagaskaru, a jednocześnie nigdy się temu nie przeciwstawił.
Był rozsądny – uważał, że polskie kolonie zaczynają się koło Rembertowa. W każdym razie pan stawia sprawę jasno: sojusz z mocarstwami zachodnimi nie był decyzją racjonalną.
Przede wszystkim piszę o faktach. Metodą Sherlocka Holmesa: ułóż znane fakty w niesprzeczną logicznie całość, a otrzymasz prawdę, Watsonie. Sądząc po faktach, sojusz z Francją nie był w Warszawie uważany za wystarczający. Co innego, kiedy do tego sojuszu zgłosiła akces Wielka Brytania. Widać, że Beck przesadnie zawierzył brytyjskiej sile odstraszania.
Rzecz w tym, że Paryż w latach 30. przerzucał ciężar decyzji politycznych na Londyn. Dzięki sojuszowi z Wielką Brytanią Beck mógł racjonalnie kalkulować, że Francja wypełni swoje zobowiązania.
Właśnie to powiedziałem – rząd Polski nie wierzył we Francję, ale we Francję plus Anglię uwierzył bez zastrzeżeń. Jednak ze strony Brytyjczyków nie było determinacji, żeby występować po stronie Polski.
Nie było? Wielka Brytania przystąpiła do wojny 3 września, wcześniej udaremniając francuskie próby zmontowania nowego Monachium.
Ale była to tak zwana dziwna wojna.
Natomiast Francja nie zdyskontowała znakomitej sytuacji strategicznej. Historyk Paweł Wieczorkiewicz przytacza słowa gen. Alphonse'a Juina, że ogromnym błędem było niewykorzystanie zaangażowania wojsk niemieckich w Polsce.
Tutaj są rozmaite sprzeczne relacje. Kwestia, czy chcieli i czy mogli. Maurice Gamelin i inni przedstawiciele Francji nie zostawiali Polsce złudzeń w dwóch sprawach. Po pierwsze, nie po to budowali Linię Maginota, żeby zbyt pochopnie zza niej wyłazić. Czyli kiedy Gamelin mówił, że mogą działać tylko częścią sił...
W 1939 roku Francja złożyła Polsce twardsze zobowiązania. O „części sił" Gamelin mówił wcześniej...
Tak, w 1939 roku zaczęły się obiecanki – ale wcześniej słowa Gamelina znaczyły, że Polska powinna rozbić Niemców, żeby Francuzi mogli wyjść i pozamiatać. Po drugie, Paryż dawał wyraz oczekiwaniu, że Polska wystąpi w sojuszu z Sowietami. Francja tradycyjnie upatrywała w Rosji siłę, która miała zrównoważyć potencjalne agresywne zapędy Niemiec.
Polacy świetnie pamiętali czasy, kiedy ich państwa nie było na mapie. Niewyobrażalne było, żeby oddawać niepodległość bez wystrzału.
Ależ nikt nie żądał oddania niepodległości! Sprawa Gdańska jest naprawdę zmitologizowana – było to miasto całkowicie niemieckie, rządzili nim z demokratycznego wyboru naziści, a traktat wersalski, uzasadniający fikcję Wolnego Miasta, i tak już de facto w Europie nie obowiązywał. Chodziło tylko o pogodzenie się z faktami. Czy uważają panowie, że przystąpienie Polski do paktu antykominternowskiego byłoby wyrzeczeniem się niepodległości?
Chodziło nie tyle o Gdańsk i autostradę, ile o projekt, zgodnie z którym Polska musiałaby konsultować z Niemcami politykę zagraniczną. Państwo, które nie może dobrowolnie podejmować zobowiązań sojuszniczych, nie jest niepodległe.
Nie zgadzam się. Sądzę, że ówczesne żądania niemieckie były tak naprawdę symboliczne, a w każdym razie do przyjęcia, zważywszy alternatywy.
Dotychczasowe doświadczenia w Europie jasno wskazywały, że Hitler zawsze eskalował swoje żądania. ?W konsekwencji przyjęcia tych „symbolicznych" żądań Polska zostałaby całkowicie zwasalizowana.
Ustępstwo wobec Hitlera otwierało drogę do ewentualnych dalszych jego żądań, natomiast twarde postawienie sprawy „wszystko albo nic" oznaczało zagładę. Możemy dyskutować, co było bardziej sensowne: oddać guzik od munduru czy zostać w ogóle bez munduru?
To już spekulacje ex post. Przeciwstawiał pan przed chwilą Churchilla Beckowi...
Z punktu widzenia Wielkiej Brytanii Churchill był bardzo dobrym przywódcą. Polacy mogą myśleć zupełnie co innego. Bez wątpienia wolałbym, żeby wtedy rządziły nami takie sukinsyny niż ludzie osobiście przyzwoici, jakimi byli podobno zarówno Rydz-Śmigły, jak i Beck.
„Lepsza jest zupełna zagłada całego pokolenia i zniszczenie wielkiego kraju, lepsze jest spalenie każdego osiedla, zbombardowanie każdego miasta i zabicie każdego żołnierza, niż zapisanie na kartach historii, że się poddano". To słowa Churchilla, ale nie brzmią jak jego opinia, prawda?
Nieprawda, te słowa pasują do Churchilla. Pamiętam różne jego przemówienia w czasie drugiej wojny, w których wygłaszał peany na temat Polski. Natomiast był to bez wątpienia człowiek wychowany w brytyjskiej tradycji, która zakładała, że Wielka Brytania będzie zawsze walczyła do ostatniej kropli krwi swoich sojuszników. Znamy pośrednie świadectwo, jak zareagował, kiedy spytano go wprost, co by było, gdyby Hitler dorobił się bomby atomowej i wycelował ją w Londyn. Churchill wtedy odpowiedział: Wielka Brytania musiałaby się poddać.
To prawda, ale w czasie drugiej wojny światowej miał powiedzieć Halifaxowi, że nawet gdyby Niemcom udało się wtargnąć na Wyspy, nie należałoby ewakuować rządu, a on sam walczyłby do ostatniego naboju. Przejdźmy do pana nowszej publicystyki. W jaki sposób, pana zdaniem, wojna rosyjsko-ukraińska leży w polskim interesie?
Powiedzmy, że pisałem o tym z pewną publicystyczną przesadą, ale generalnie trwanie tego konfliktu nam służy. I nie cieszy mnie, że giną ludzie, ale apeluję o uświadomienie sobie, że niekoniecznie każda Ukraina będzie przyjazna Polsce, dostrzegając wspólny interes w powstrzymywaniu imperializmu rosyjskiego. Trzeba pamiętać, że – jak pisał wieszcz – „to, co było, może przyjść". Propaganda Putina przedstawiająca władze w Kijowie jako faszystów jest fałszywa, ale faszyści na Ukrainie są. I nie stanowią marginesu, zwłaszcza w regionach graniczących z Polską – to jest dość prężny ruch i może gwałtownie zwiększyć swoje wpływy.
Pamięta pan sumę wyników przywódców ukraińskich nacjonalistów Dmytro Jarosza i Ołeha Tiahnyboka w ostatnich wyborach prezydenckich?
Pamiętam, że były bardzo nieduże.
Niecałe 2 procent.
Na wynikach tych wyborów zaważyła postać Poroszenki, który był postrzegany jako człowiek mogący zrobić coś dla Ukrainy w świecie. Wcale nie znaczy to, że poparcie dla skrajnego nacjonalizmu sprowadza się do tych 2 procent. U nas też – oczywiście nie porównuję ideologii tych partii – w wyborach prezydenckich PSL zawsze przepada, a mimo wszystko rządu bez niego zrobić się nie da. Banderowcy mają pewną narrację, która może się okazać dla Ukraińców atrakcyjna, zwłaszcza jeśli gwałtownie pogorszy się sytuacja gospodarcza.
Dmucha pan na zimne, podczas gdy czołgi rosyjskie jeżdżą po terytorium Ukrainy.
Oczywiście, a kiedy dmuchać? Jak czołgi rosyjskie zaczną jeździć po Polsce albo Ukraińcy zaczną Polakom podrzynać gardła pod Lwowem? Stawiam postulat, żeby nasze poparcie dla Ukrainy przestało być bezwarunkowe – polska polityka powinna być inna od tej, którą prowadził Lech Kaczyński wobec Wiktora Juszczenki, jawnie rozgrzeszając rzeź wołyńską. Nie możemy zamykać oczu na rzeczywistość, zwłaszcza że mamy bardzo niepokojący przykład litewski.
Polacy na Litwie też nie ułatwiają rozwiązania swoich problemów, kiedy Waldemar Tomaszewski paraduje ze wstążką gieorgijewską...
Przy takiej polityce, jaką prowadzą Litwini, zbliżenie z mniejszością rosyjską jest zupełnie zrozumiałe.
Nie jest, bo dzieje się to w najgorszym z możliwych momentów.
A na kogo mają ci Polacy liczyć? Bo na państwo polskie nie mogą. Nie wiem, czy naszym celem jest rozważanie sytuacji na Litwie. Mówię tylko, że ten przykład jest niepokojący w kontekście Ukrainy.
W naszym interesie jest przecież wspieranie Ukrainy, a nie zachowywanie neutralności i rozpatrywanie scenariuszy, które mogą się w ogóle nie spełnić.
Oczywiście, że jest. Jeżeli piszę z pewną przesadą, że jest w naszym interesie, aby ta wojna trwała, to trzeba wspierać Ukraińców, sami sobie nie poradzą.
Ale pod pewnymi warunkami?
Muszą wiedzieć, że polskie poparcie ma swoją cenę.
Stawia pan warunki, jakby nasze poparcie decydowało o być albo nie być Ukrainy. To dopiero rozumowanie mocarstwowe! Radosław Sikorski nie jest przecież zapraszany do każdego stołu rokowań.
Rzeczywiście, jest to jakiś argument. Ale jeśli polskie poparcie nie jest Ukrainie potrzebne, to nasze nadskakiwanie z błogosławieństwem dla banderowców jest tym bardziej pozbawione sensu.
Lekcja historii jest inna. Po pierwszej wojnie Ukraińcy nie uzyskali niepodległości, dlatego dążyli do rozbicia systemu wersalskiego, którego Polska broniła. Dziś Ukraina chce wejść w struktury zachodnie, w których my funkcjonujemy.
Na Ukrainie jest duży stopień nieprzewidywalności. Jeszcze rok temu nikt nie wyobrażał sobie obalenia Janukowycza i wyboru Poroszenki na prezydenta. A w dobie pomarańczowej rewolucji tego, że jej liderzy za parę lat przegrają sromotnie wybory. Jedynym pewnym czynnikiem jest oligarchia, struktury obywatelskie są bardzo słabe. Dla nas korzystne jest, że akcja Putina nastraja ukraińskie społeczeństwo antyrosyjsko, że powstaje nowy mit założycielski, który nie musi być antypolski. Można mieć nadzieję, że pójdzie to w dobrym kierunku, ale trzeba być przygotowanym na różne scenariusze.