Przed odjazdem do letniej rezydencji na wyspie Campobello Roosevelt zatrzymał się na zlocie harcerskim, który miał miejsce niedaleko jego rodzinnego domu w Hyde Park. Chwytająca za serce fotografia przedstawia go maszerującego wraz z dziesiątkami umundurowanych chłopców. Jest to jego ostatnie zdjęcie, na którym porusza się bez pomocy innych. Z obozu harcerskiego popłynęli z przyjaciółmi do Campobello. Podróż była ciężka ze względu na dużą falę i mgłę. „Uważałam, że wyglądał na zmęczonego, gdy wyjechał", napisała jego sekretarka Missy LeHandi.
Wyspa Campobello znajduje się w zatoce Fundy, przy południowym brzegu Nowego Brunszwiku w Kanadzie, niedaleko amerykańskiego stanu Maine. Piętnastopokojowy dom Rooseveltów zbudowany był nad wodą, na skalnej działce o powierzchni 10 akrów. Franklin i Eleonora Rooseveltowie otrzymali go jako prezent ślubny od jego matki. Gdy Roosevelt powrócił 7 sierpnia 1921 roku do domu, rodzina była tam już od miesiąca. Decydując się na zapomnienie o swoich kłopotach, rozpoczął aktywne wakacje – kąpał się w morzu, żeglował i pił co wieczór.
Kolejny dzień rozpoczął się jak zwykle od rodzinnej przejażdżki żaglówką. W drodze powrotnej zauważył języki ognia na sąsiedniej wysepce i spędził kilka godzin na ich gaszeniu. Gdy wrócił na Campobello, został wyzwany przez dzieci do wzięcia udziału w wyścigu. „Ochoczo się zgodził", wspominała jego wówczas piętnastoletnia córka Anna Roosevelt, najstarsza z dzieci. „Wyścig składał się z dwumilowego biegu przełajowego w poprzek wyspy, następnie należało przepłynąć długie i wąskie jezioro, wskoczyć do zimnej wody zatoki Fundy i w końcu tą samą drogą powrócić do domu". Franklin spędził potem późne popołudnie w mokrym kostiumie kąpielowym, czytając gazety i odpowiadając na listy. I wtedy nagle dziwnie się poczuł. Była to mieszanka drętwienia, głębokiego bólu mięśni i przerażających dreszczy. „Nigdy wcześniej tak się nie czułem", wspominał.
Zmordowany i trzęsący się Roosevelt poszedł na górę, aby się przebrać. „Po chwili", jak wspomina jego żona, „stwierdził, że jest chory i postanowił nie jeść z nami kolacji, lecz położyć się do łóżka i porządnie się wygrzać". Następnego dnia rano obudził się zbolały, z gorączką i powłóczył lewą nogą. „Dałem radę doczłapać się do łazienki i ogolić", wspominał. „Przekonywałem siebie, że problem z nogą wynika z przeforsowania mięśni".
Pozdrowić ojca przez drzwi
Wezwano lokalnego lekarza. Diagnoza była uspokajająca – infekcja połączona z fizycznym przeforsowaniem. Brzmiało to logicznie. Nawet najpoważniejsze przypadki choroby Heinego-Medina, dopóki nie pojawi się paraliż, mogą być pomyłkowo interpretowane jako zwykła grypa. Jednak stan zdrowia Roosevelta szybko się pogarszał. Ból wzrastał, gorączka trwała, a drętwienie obejmowało obydwie nogi. Jego skóra była tak wrażliwa, że nie był w stanie zakładać piżamy, drażnił go nawet niewielki wiatr. Zaczął wpadać w panikę i, jak potem przyznał, czuł się bliski śmierci. „Nie wiem, co się ze mną dzieje", powtarzał. „Po prostu nie wiem".
Wezwano kolejnego lekarza, Williama Keena, starego chirurga z Filadelfii, który przypadkiem spędzał urlop w położonym niedaleko miasteczku Bar Harbor w stanie Maine. Keen przynajmniej zrozumiał, że u chorego pojawił się pewien rodzaj paraliżu. Za przyczynę uznał „skrzep z krwi [pochodzący z infekcji pęcherza], który ulokował się w pobliżu dolnej części rdzenia kręgowego i czasowo zablokował możliwość ruchu, ale nie możliwość czucia". Prognozy były pozytywne, powiedział Eleonorze, że jej mąż powinien wrócić do zdrowia w ciągu kilku tygodni. Keen zarekomendował też solidne masaże i ćwiczenia gimnastyczne dla wzmocnienia osłabionych mięśni. Jego rachunek na 600 dolarów – „dość wysoki" zdaniem rodziny – pojawił się po kilku dniach.
Podczas weekendu Roosevelt stracił władzę nad swoim ciałem od pasa w dół. Eleonora usiłowała masować mu nogi zgodnie z instrukcją lekarza. Ból był jednak nie do zniesienia. Jeden z krewnych napisał do niej, naciskając na kolejną konsultację medyczną. Jego zdaniem „ten sympatyczny starszy facet", napisał o Keenie, „nie był specjalistą od takich dolegliwości i wiara w jego diagnozę może być nieuzasadniona". Szybko więc ściągnięto do Campobello specjalistę Roberta Lovetta, profesora chirurgii ortopedycznej Uniwersytetu Harvarda i szpitala dziecięcego w Bostonie. Jego ostatnia książka „Leczenie paraliżu dziecięcego" była wtedy i pozostaje obecnie jedną z obowiązkowych lektur o tym zagadnieniu.
Lovett bez problemu rozpoznał chorobę Heinego-Medina. Był ostrożnym optymistą w kwestii przyszłości pacjenta. „Powiedziałem im bardzo szczerze, że nikt w tej chwili nie jest w stanie tego ocenić, że wyraźnie nie jest to najostrzejszy przypadek i że pełne lub częściowe wyzdrowienie (...) jest możliwe", stwierdził. (...)