Białe stroje są, gładka trawa, zmrożony szampan i truskawki ze śmietanką też, ale to tylko kilka z wielu, może wcale nie najważniejszych, elementów tworzących zjawisko o nazwie Wimbledon. Dziś, gdy na korty przy Church Road i przed wielki ekran telewizyjny w Aorangi Park przez dwa lipcowe tygodnie przychodzić będzie po 40 tysięcy osób dziennie, równie dobrze można powiedzieć, że liczą się piwo, ryba z frytkami, pizza i wygodny dostęp do toalet.
Oczywiście przez dziesiątki lat turniej obrósł w legendy. Ciekawe, intrygujące albo śmieszne. Nawet o oficjalnej nazwie klubu, która zmieniała się kilka razy (od 1899 roku brzmi: The All England Lawn Tennis and Croquet Club, choć w Anglii już mało kto gra w krokieta), dałoby się napisać sporą historię, tak samo jak o regułach członkostwa (jest pięć rodzajów, trzy najważniejsze ograniczone do 500 osób, chętni czekają w kolejce) albo o purpurowo-zielonych barwach Wimbledonu, których znaczenia nikt nie umie wyjaśnić (poza tym, że poprzednie były zbieżne z kolorami królewskiej marynarki wojennej, więc trzeba było coś zmienić). Podobno nowe barwy stworzono pod wpływem poetyckiej urody paru wersów dotyczących Wimbledonu z tzw. ksiąg proroczych Williama Blake'a i tak zostało.
Wimbledon jest wyjątkowy na wiele sposobów, w końcu jaka inna impreza sportowa i jaki klub mają honorowego patrona w osobie Jej Majestatu królowej Elżbiety II oraz honorowego przewodniczącego w osobie Jego Królewskiej Wysokości księcia Kentu. Kto zatrudnia do pomocy widzom strażaków z London Fire Brigade i żołnierzy z jednostek desantowych. Gdzie dają koncerty orkiestry brytyjskich sił zbrojnych (od 1926 roku), w restauracjach słucha się na żywo klasycznego jazzu, gdzie robi zdjęcia przy pomniku Freda Perry'ego, gdzie można leżeć na trawie i patrzeć w niebo lub na mecze na ścianie kortu nr 1, gdzie dzieci do podawania piłek przechodzą trzymiesięczne szkolenie pod okiem byłego sierżanta armii brytyjskiej. Gdzie jeszcze niedawno uczestnicy turnieju musieli dygać przed lożą królewską kortu centralnego (niektórzy żałują, że już nie trzeba), gdzie jest na etacie tresowany jastrząb Rufus do odstraszania gołębi, a na potrzeby prawidłowego wzrostu i odporności trawy pracuje od lat instytut naukowy.
Na początku był walec
Sukces Wimbledonu nie bierze się jednak wyłącznie z pielęgnowania obyczajów i pięknej tradycji. O wiele ważniejsza była biznesowa wyobraźnia. Od początku za wstęp na mecze pobierano opłaty. W 1877 roku wejście na pierwszy turniej kosztowało szylinga. Na finał przyszło około 200 osób.
Do 1912 roku klub wszystko, co zarobił, zużywał na swoje potrzeby. Były istotne – zbudować drewnianą trybunkę, kupić konia i stosowny walec do trawy (ten walec leży dziś jako pomnik przy korcie nr 18), opłacić pracowników. Rok później działacze AELTCC zgodzili się na skromny stały odpis na rzecz The Lawn Tennis Association (LTA), by uhonorować zaangażowanie krajowego związku tenisowego w organizację turnieju.
Czasem LTA przyjmowało te funty, czasem nie, nie były to zresztą duże sumy. Dopiero gdy w głowach członków zaświtała myśl o przenosinach klubu z Worple Road na obecny teren między Somerset i Church Road, na co środków trzeba było znacznie więcej, już w 1920 roku powstała odpowiednia spółka (The All England Lawn Tennis Grounds Ltd.) zarządzająca rozwijającym się klubem.
Umowę szlifowano jeszcze przez dekadę z okładem, by interes każdej ze stron był zabezpieczony, ale istota sprawy pozostaje od prawie 100 lat niezmienna: zyski z organizacji turnieju były i są dzielone między klub i związek tenisowy oraz przeznaczane na spłatę wyemitowanych obligacji, którymi finansowano przez lata kolejne biznesowe pomysły.