Lekcja taka przydałaby się również autorowi biografii generała Czesława Kiszczaka – a przynajmniej jej redaktorom, którzy nie zrobili, jak się zdaje, nic, by nieco powściągnąć publicystyczny temperament Lecha Kowalskiego, skłonić go do zrezygnowania z używaniu w każdym niemal zdaniu epitetów (skądinąd emocjonalnie trafnych) w rodzaju „wierchuszka", „bandyci", „hołota", do oparcia się pokusie dowcipnego (w swoim mniemaniu) komentowania nazwisk funkcjonariuszy SB i kryptonimów, które nadawali swoim operacjom, czy do odpuszczenia sobie porównań tak śmiałych, jak zestawienie przemówień Kiszczaka z raportami esesmana Ludwiga Fischera, gubernatora dystryktu warszawskiego w latach 1939–1944. Krótko mówiąc – by przybliżyć książkę choć trochę do standardów publikacji akademickiej.