Kukiz, daj sobie spokój... - pisze Jacek Kędzierski

Znaczna część opozycji pozaparlamentarnej, a zwłaszcza ta z Pawłem Kukizem na czele, nieustannie lansuje postulat wprowadzenia w wyborach do Sejmu jednomandatowych okręgów wyborczych. Postaram się w kilku zdaniach problematykę przybliżyć i wskazać dlaczego pomysł ten jest pozbawiony sensu...

Aktualizacja: 28.06.2014 17:18 Publikacja: 27.06.2014 20:41

Paweł Kukiz

Paweł Kukiz

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

Jednomandatowe okręgi wyborcze, a raczej wybory większościowe są produktem anglosaskim i wywodzą się z czasów, kiedy to brytyjski parlamentarzysta reprezentował nie swoich wyborców ale gminę. Każda gmina miała prawo wysłania do parlamentu swojego przedstawiciela, a był nim ten, który w wyborach uzyskał większość...

Wprowadzający parlamentaryzm w krajach europejskich zauważyli, że system większościowy nie jest przydatny tam, gdzie poseł ma być reprezentantem wyborców. Nie trudno bowiem zauważyć, że przy zbiegu zaskakujących okoliczności we wszystkich okręgach wyborczych wymaganą do uzyskania mandatu mogą uzyskać przedstawiciele jednej opcji politycznej i wyłącznie przedstawiciele tej opcji będą piastować mandaty... Parlament wyłoniony w oparciu o wybory większościowe może reprezentować jedynie 50,1% społeczeństwa, zaś 49,9% tej reprezentacji będzie pozbawiona. Aby tego uniknąć wprowadzono wybory proporcjonalne, przeprowadzane w okręgach wielomandatowych, w wyniku których do parlamentu wchodzą także ci, którzy większości nie uzyskali.

Można prowadzić dywagacje o wyższości jednego systemu nad drugim, ale gołym okiem widać, że system wyłaniania parlamentu oparty o wybory proporcjonalne zdecydowanie przewyższa system, w którym „kto pierwszy ten lepszy" a zwycięzca bierze wszystko. A zresztą mamy w Polsce i jedno i drugie: proporcjonalne rozdział mandatów w wyborach do Sejmu i większościowy w wyborach do Senatu. Uzyskany produkt nie różni się znacząco.

Pomijając wyższość wyborów proporcjonalnych nad większościowymi, postulowanie wprowadzenia w wyborach do Sejmu JOW-ów jest o tyle bezsensownym pomysłem, że wymagałoby uprzedniej zmiany Konstytucji RP. Przymiotnik „proporcjonalne" jako jeden z pięciu charakteryzujących wybory do Sejmu przymiotników, wymieniony w art. 96 ust. 1 Konstytucji RP. Zmiana systemu wyborczego z „proporcjonalnego" na „większościowy", czego najwyraźniej nieuświadamianą sobie zwolennicy JOW-ów, wymagałaby uprzedniej zmiany ustawy zasadniczej, co takie proste nie jest. Zgodnie z przepisami art. 235 projekt ustawy o zmianie Konstytucji może przedłożyć co najmniej 1/5 ustawowej liczby posłów, Senat lub Prezydent Rzeczypospolitej. Pierwsze czytanie projektu ustawy o zmianie Konstytucji może odbyć się nie wcześniej niż trzydziestego dnia od dnia przedłożenia Sejmowi projektu ustawy. Zmiana Konstytucji wymaga ustawy uchwalonej w jednakowym brzmieniu przez Sejm i następnie w terminie nie dłuższym niż 60 dni przez Senat. Do przeforsowania zmiany potrzebna jest większością co najmniej 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów, w Senacie zaś bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby senatorów.

Pomysł JOW-ów i wyborów większościowych, prócz tego, że jest przysłowiowo lepszym od dobrego, tj. wyborów proporcjonalnych w okręgach wielomandatowych byłoby bardzo trudno wprowadzić. Z moich kontaktów ze zwolennikami JOW-ów wynika, że absolutnie z tej trudności nie zdają sobie sprawy.

Choć obowiązujący system wyborczy określam jako dobry, to dostrzegam w nim sporo zła. Tkwi ono jednak nie tam, gdzie niby znaleźli je różni „zmieleni" i „oburzeni".

Krótka dygresja historyczna. Z konstytucji obowiązujących w II RP, pierwsza tj. marcowa charakteryzowała się znakomitym systemem wyborczym, a złym systemem organizacji władzy (głównie władzy wykonawczej), druga zaś – kwietniowa przeciwnie przy silnej władzy wykonawczej, momentami może nawet zbyt silnej, wprowadziła fatalny system wyborczy. Nie tyle zresztą sama ta „późnosanacyjna" konstytucja, co ordynacja wyborcza autorstwa W. Sławka, powodująca, że wybory parlamentarne stały się parodią wyborów, jako że lokalny wojewoda decydował kto może kandydować na posła.

W III RP mamy dobrą konstytucję pod względem pozycji władzy wykonawczej i fatalny system wyborczy aktualnie zapisany w Kodeksie Wyborczym. Zło tkwi nie w tym, że system wyborczy jest oparty na wyborach proporcjonalnych do Sejmu ale na kilku innych niuansach.

Pierwszym z nich, obecnym także w wyborach do Senatu, jest wymóg zebrania pod listą kandydatów 3000 podpisów osób „popierających", przy czym nie są to podpisy osób popierających listę ale tych, które dały się namówić „zbieraczowi" podpisów, by go złożyły, o samych kandydatach, a często nawet i o komitecie wyborczym nie wiedząc nic. 3000 podpisów – dużo to czy mało? Dla porównania, „przedsanacyjne" ordynacje wyborcze II RP wymagały złożenia zaledwie 50 podpisów. Kto i kiedy wpadł na pomysł, żeby w III RP liczbę tę trzeba było podnieść do kwadratu i jeszcze dodać do niej 50? Niestety jest to niechlubny dorobek „paktu okrągłostołowego"... Kombinowano wtedy tak: Polska tradycji demokratycznych nie ma... Namnoży się „byle jakich" komitetów wyborczych i te komitety pozgłaszają na kandydatów „byle kogo". Jakoś trzeba temu zaradzić. O! Lista podpisów! Ustalmy diablo wysoki próg podpisów... „Byle jaki" komitet wyborczy, „byle jakich" kandydatów go nie przekroczy... a ten który go przekroczy, to znaczy że „porządnym" (poważnym) komitetem jest. Mądrze? Głupio? Przekombinowano? Tak, czy siak, zostało do dziś. Nośne hasło „obalenia republiki okrągłego stołu", które jest w Polsce ciągle bardzo popularne in concreto powinno postulować „wypierwiastkowanie" aktualnie wymaganej do zgłoszenia listy kandydatów na posłów ( i kandydata na senatora) liczby podpisów.

Drugie zło, tkwiące w systemie wyborczym do Sejmu to podział mandatów jedynie pomiędzy te komitety wyborcze, które w skali kraju uzyskały co najmniej 5% głosów. O takim „progu" w różnych systemach wyborczych krajów „demokracji zachodu" dowiedziałem się z wykładu pewnego „erefenowskiego" konstytucjonalisty, jeszcze w czasach w których o wolnych wyborach w Polsce mi się nie śniło. Ponieważ jak twierdził, dzięki jego istnieniu w Bundestagu nie ma komunistów, początkowo nie widziałem nic złego, by taki próg wprowadzono kiedyś w polskim prawie wyborczym. Jakież było jednak moje zdziwienie, kiedy po jego wprowadzeniu przez „prawicowy" Sejm w 1993r. w wyborach przepadli nie (post)komuniści (oni je wówczas wygrali) ale liczne wówczas komitety centrowe i prawicowe. Komitet nie uczestniczy w podziale mandatów także wówczas, kiedy w kilku okręgach znacznie ów pięcioprocentowy próg poparcia przekroczy i to znacznie. Nie trudno dostrzec, że 5%-owy próg wyborczy jest niuansem wypaczającym wynik wyborów. Powszechność sondaży wyborczych sprawia , że ów próg działa jeszcze przed samymi wyborami i wpływa na decyzję wyborców. „Nie zmarnuję swojego głosu" to hasło, którymi kieruje się znaczna część elektoratu i nie głosuje na partię, której program popiera ale której wynik sondażowy nie przekracza 5 %. Oddaje swój głos na inny komitet, niekiedy odległy programowo, byleby nie zmarnować głosu. Próg ten jest także czynnikiem „generującym" niską frekwencję wyborczą, bo do urn nie idą także ci, którzy w sondażach widzą, że ich komitet nie ma szans na przekroczenie 5%. Z tych względów wymóg przekroczenia przez listę komitetu wyborczego powinien być usunięty.

Trzecie zło polskiego systemu wyborczego zostało zawoalowane w ustawie o partiach politycznych i jest nim system finansowania partii z budżetu państwa. Finansowanie partii politycznych z budżetu jest koniec końców finansowaniem przez państwo kampanii wyborczej partii politycznych i to w którychkolwiek wyborach, nawet wójta gminy. Które partie są finansowane przez państwo? Tylko te, które „są w Sejmie". W efekcie mamy „numerus clausus" podmiotów politycznych zdolnych do udziału w wyborach. I znów dygresja historyczna. W systemie wyborczym „późnej sanacji" państwo decydowało kto może kandydować w ten sposób , że wojewoda „przyklepywał" kandydatów na posłów i senatorów. W Peerelu partie mogące uzyskać mandaty poselskie były wymienione w Konstytucji PRL. Obecnie, pośrednio wskazuje się na partie „zdolne" do objęcia mandatów przez przyznawanie im pieniędzy z budżetu państwa, a są nimi tylko te partie, które aktualnie obecne są w Sejmie.

Te „trzy zła", te wady polskiego systemu wyborczego skutkują jednym. Powodują, że ustrój Polski jest „małodemokratyczny", a ponieważ jest „małodemokratyczny" powoduje, że pojawienie się na scenie politycznej nowych podmiotów jest niezmiernie utrudnione. Wymiana elit, czemu głównie w myśl teorii Parretto powinna służyć demokracja, jest w polskim systemie niezmiernie utrudniona.

Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Deregulacyjne pospolite ruszenie
Opinie Prawne
Michał Bieniak: Adwokat zrobił swoje, adwokat może odejść
Opinie Prawne
Maria Ejchart: Niezależni prawnicy są fundamentem państwa prawa
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Łaska Narodu na pstrym koniu jeździ. Ale logika nie
Opinie Prawne
Piotr Szymaniak: Adam Bodnar w butach Zbigniewa Ziobry