Według Marka Hłaski film amerykański i literatura rosyjska zawierają szczególnie dużo negatywnych przedstawień Polaków. Jako przykład tych tendencji wspominał ekranizację „Braci Karamazow" z Yulem Brynnerem i Marią Schnell. Pisał, że w dziełach „made in USA" nasi rodacy są przeważnie ukazywani jako nałogowcy, złodzieje lub mordercy. Dziś obraz ten uległ nieznacznym zmianom. W „Dniu Niepodległości" niejaki Albert Niemczycki (oryginalnie Nimzicki) pełni odpowiedzialną i prestiżową funkcję sekretarza obrony. Tyle że – aby tradycji stało się zadość – w kluczowym momencie zostaje zdymisjonowany za defetyzm i ogólną antypatyczność. Jeszcze gorzej zaczyna, za to piękniej kończy, Clint Eastwood w „Gran Torino". Walta Kowalskiego poznajemy jako zatwardziałego rasistę (zakładając dobrą wolę twórcy, uznajmy, że wymagała tego tzw. dramaturgia procesu przemiany), z którego dopiero w finale wychodzi prawdziwy ksiądz Robak. Bohater Eastwooda nie jest jednak integralnie pozytywny i w tej sytuacji z galerii hollywoodzkich postaci o rozpoznawalnym dla każdego Amerykanina nazwisku pozostaje nam już tylko pingwin z Madagaskaru. Z takiego Kowalskiego, odpowiedzialnego za technikę, logistykę i wynalazczość, możemy być wreszcie bezwzględnie dumni. Zyskałby jednak na wiarygodności, gdyby wołano nań „Rejewski!", „Zygalski!" bądź „Różycki!".