Zachodni liberałowie mówili nam, że polityka to sztuka szukania kompromisów, że jest przetargiem, w trakcie którego negocjujemy nasze odmienne wizje państwa.
Na Zachodzie kompromis polityczny jest atutem, choć w Polsce kojarzy się z targowicą. Oczywiście, kompromis czasem jest zgniły i trudno się godzić na łamanie konstytucji. Lecz przykład targowicy jest mylący, bo w grę wchodziła wówczas ugoda z zewnętrznym mocarstwem, a nie wewnętrzny kompromis w państwie demokratycznym.
Sztuka przetargu i kompromisu nie jest grą w chowanego. Przetarg ma na celu realizację w jak największym stopniu interesów wyborców głosujących na naszą partię. Te interesy można interpretować różnie. Jedni chcą więcej pieniędzy, a inni ochrony swojej tożsamości. Jedni się boją Rosjan, a inni uchodźców. Dla jednych problemem są podatki, a dla innych bieda.
W Polsce żadna partia nie była w stanie rządzić samodzielnie, tak jak to jest na Węgrzech, a koalicje wymagają kompromisów. Największe partie ignorowały jednak mniejszych koalicjantów, a PiS ich nawet niszczył, czego przykładem jest los Leppera.
Poważnych prób budowania mostów pomiędzy rządem i opozycją nie było. PiS był murem przeciwko PO, a ta murem przeciwko PiS. Skutkiem takiego myślenia plemiennego była rosnąca polaryzacja. Pomaga ona partii rządzącej unikać dyskusji o konkretnych krokach politycznych i odpowiedzialności za popełnione błędy. Jak chcesz niepodległej, katolickiej czy sprawiedliwej Polski, to głosuj na PiS. Pal sześć, że pod rządami PiS ta sprawiedliwość, katolickość czy niepodległość ma wymiar karykaturalny. Wystarczy posłuchać, co mówią o tych wartościach gwiazdorzy w rodzaju Macierewicza, Pawłowicz czy Rydzyka. Choć język PO był mniej agresywny, Tusk nie miał ochoty na kompromisy z PiS. Przekaz był prosty: jak chcesz liberalnej Polski, to głosuj na PO, nawet gdy rosną nierówności i trzeba wysyłać naszych chłopców na wojnę w Iraku.