Zwróćmy partie obywatelom

Fundacje z rozwiniętym aparatem badawczym mogą stanowić istotne źródło informacji dla sztabów wyborczych. Zbieranie i analiza danych o wyborcach są kluczowe w dobie kampanii, skupionych na docieraniu do wąskich grup społecznych – piszą politolodzy.

Publikacja: 19.08.2015 21:50

Zwróćmy partie obywatelom

Foto: Fotorzepa/Marian Zubrzycki

Od kilku lat cieszymy się względnie stabilnym systemem partyjnym z dwoma dominującymi ugrupowaniami. Posiadają one rozbudowane struktury i sprawne sztaby marketingowców. Mają przemożny wpływ na kształt debaty publicznej. Czemu więc w 2014 roku, w badaniu CBOS jedynie 17 proc. Polaków zadeklarowało zaufanie do partii?

Rodzime ugrupowania stały się wehikułami, które wynoszą do władzy zespół ludzi, połączonych chęcią obsadzenia stanowisk. Posłowie, którzy w czymś się specjalizują i blisko współpracują ze środowiskami eksperckimi stanowią margines. Programy partyjne stały się rodzajem obucha jednorazowego użytku. Najczęściej wykorzystuje się je w kampanii wyborczej lub dla „odświeżenia” wizerunku. Są one marketingowym złem koniecznym. Dokumenty programowe nie mają żadnej wagi politycznej, gdyż łatwo je porzucić. Jest to szczególnie dojmujące przy narastającej tabloidyzacji mediów i powolnym wyczerpywaniu się dotychczasowego modelu rozwoju państwa.

Ostatnio doszło do kuriozum. Prezydent, urzędujący pod hasłami obrony status quo, próbując wybronić się przed porażką, lekką ręką rzucił hasło zmiany konstytucji. Na temat obecnej ustawy zasadniczej warto dyskutować, co postulowała ostatnio „Rzeczpospolita”. Czy chcemy jednak obniżyć rangę tej debaty do poziomu przepychanki bulterierów w weekendowym programie publicystycznym?

Rozwiązaniem nie jest „obalenie systemu”, a przyciągnięcie go do obywateli na nowo. We wrześniowym referendum nie dajmy ujścia naturalnej złości na partyjniactwo. Dosypmy partiom więcej pieniędzy z budżetu państwa, a następnie zmuśmy je do przeznaczania zasadniczej części dotacji na działalność merytoryczną.

Think tanki politycznej walki

W dojrzałych demokracjach inspiracją dla publicznej debaty często są partyjne think tanki. W Niemczech od dekad funkcjonuje publiczne finansowanie tego typu instytucji. Wspomnijmy tylko o aktywnie działającej również w Polsce Fundacji Adenauera czy Fundacji Bölla. W Polsce organizacje przypartyjne są niewidoczne w debacie publicznej, mało rozpoznawalne, a jeżeli już wykorzystywane, to w bieżącej walce politycznej.

Instytut Obywatelski, afiliowany przy rządzącej Platformie, przez pięć lat działalności w nieznaczny sposób wpływał na działania władzy. Prawo i Sprawiedliwość wybiórczo czerpie z dorobku Instytutu Sobieskiego. Sojusz Lewicy Demokratycznej ma Centrum im. Ignacego Daszyńskiego, które funkcjonuje tylko jako szyld. W przypadku mniejszych ugrupowań często mamy do czynienia z nieregularną współpracą z fundacjami. W efekcie cały dorobek przywołanych powyżej instytucji trafia albo na intelektualny śmietnik lub traktowany jest jako broń na politycznego przeciwnika. Postulaty kreowane we współpracy z ekspertami są spłycane do „przekazów dnia”.

Warto również zauważyć, że w interesie zmiany wyżej opisanego stanu rzeczy wystąpiła... PO. W programie z 2011 roku zapowiedziała, że od 5 do 25 proc. dotacji na partie powinno być przeznaczane na działalność think tanków i fundacji idei. Podjęto w tej sprawie inicjatywę ustawodawczą, która zakończyła się na jednym czytaniu. Projekt utknął w komisjach.

Partie traktują instrumentalnie nie tylko fundacje, ale również środowiska intelektualne. Obawiają się politycznych ambicji profesorów. Nie ma nic gorszego, niż „mądrala”, dopuszczony na partyjne salony. Zawsze wyprzedza wiernie czekających w kolejce do stanowisk partyjnych działaczy. Aktualnym przykładem jest prof. Piotr Gliński. Intelektualista, uprzedmiotowiony przez partyjny aparat. Techniczny premier stał się kandydatem na technicznego prezydenta stolicy. Z człowieka idei zrobiono technicznego kandydata na wszelkie możliwe stanowiska. Rzecz dotyczy nie tylko polskiej prawicy. Równie nieufnie intelektualistów traktuje lewica, czego przykładem była próba zbliżenia SLD Wojciecha Olejniczaka i Krytyki Politycznej. Skończyło się to szybkim rozwodem i wzajemnymi oskarżeniami.

Kiedy partia rządząca próbuje wcisnąć na wysokie stanowisko technokratę, oznacza to, że gra toczy się o poprawienie sondażowych wyników. Przykład prof. Mariana Zembali utwierdza w tym przekonaniu. Nieprzypadkowo, w czasie kryzysu, działacza Arłukowicza na stanowisku ministra zdrowia zastępuje trzymany w cieniu fachowiec.

W słowniku polskich partii politycznych nie występuje dalekosiężne myślenie strategiczne. Rozwiązaniem na wszystko jest doraźne podejście do rzeczywistości. Utwierdziło nas w tym przekonaniu osiem lat rządów PO, na czele ze słynnym postulatem „ciepłej wody w kranie”. Rządzący podejmowali próby poszukiwań długofalowych rozwiązań i prognoz dla państwa, takich jak raport „Polska 2030”. Nie jest zbiegiem okoliczności, że rząd już od dawna nie chwali się tym dokumentem. Każdy, kto po 1989 roku obejmował władzę w Polsce, niósł za sobą widmo pustych szuflad. Deklaracje z kampanii wyborczych przeradzały się w intelektualną pustynię po objęciu władzy. Ustawodawcza gorączka wzmaga się przed kolejnymi wyborami. Mamy wtedy do czynienia z festiwalem psucia państwa, tak, aby jak najwięcej „załatwić” przed końcem kadencji.

Puste szuflady to także problem personalny. Partie idą do władzy bez pomysłu kim obsadzać stanowiska. Ustawiają się kolejki działaczy, według regionów, stażu i innych mętnych kryteriów. W efekcie obserwujemy spektakl, w którym polityk szykowany na ministra obrony narodowej zostaje ministrem kultury. Defektu nie rozwiązała próba zaszczepienia w kulturze politycznej „gabinetów cieni”, co otwarcie przyznał niedawno Jarosław Kaczyński.

Wyraźnym problemem jest również radykalizm, który służy wyłącznie osiągnięciu wymiernych korzyści politycznych. Rzecz dotyczy zwłaszcza tzw. „trzecich sił” w polskiej polityce – obecnie drogą odrzucenia programu zmierza Paweł Kukiz. Ruch popularnego muzyka spłyca nawet swój sztandarowy postulat. Kukiz sam nie wie, jakie powinny być jednomandatowe okręgi wyborcze. Nie wie czy będzie to system mieszany, czy first past the post. Nie ma pomysłu, jak będą wyglądać okręgi. Wymógł jednak na establishmencie rozpisanie referendum. Za tym sukcesem nie stoi żaden przemyślany plan, a jedynie chęć „pokazania tym wszystkim na górze”.

Chęć sięgnięcia po coraz młodsze elektoraty zmusza partie, zwłaszcza te najmniejsze do spłycania prezentowanych w programach treści. Prym w tego typu działaniach wiodą polscy libertarianie spod znaku Janusza Korwin-Mikkego czy Kongresu Nowej Prawicy. Sięga się zatem po internetowe memy czy zwulgaryzowane wolnorynkowe hasła. W efekcie otrzymujemy grupy głównie młodych wyborców, którzy wierzą, że „socjal” uda się zlikwidować w miesiąc po wyborach.

Co dalej?

Powoli upowszechnia się przekonanie, że Polska potrzebuje nowego impulsu rozwojowego. Udało się zrealizować fundamentalne cele strategiczne, czyli dołączenie do UE i NATO. Mamy dziś jednak do czynienia z Unią borykającą się z poważnymi kryzysami, zaś Sojusz stanął w obliczu nowych wyzwań. Intelektualiści ze skrajnie odmiennych środowisk dostrzegają potrzebę korekty naszej drogi rozwoju. Polskie partie są w tym momencie niezdolne do skonfrontowania się z tymi problemami. Czy można w krótkim okresie zbudować kulturę ekspercką? Mamy mało czasu do stracenia. Potrzebne są pozytywne propozycje. W naszym kraju nie istnieje rozwinięty sektor niezależnych think tanków. Możemy inspirować się systemem istniejącym w takich krajach jak Austria, Niemcy czy Szwecja. Postulujemy jednak stworzenie modelu, dostosowanego do naszych warunków i potrzeb.

Polskie fundacje partyjne powinny działać na rzecz permanentnego przygotowywania do możliwości przyjęcia odpowiedzialności za rządy nad państwem. Skupiałyby wyselekcjonowanych ekspertów, finansowanych na odpowiednim poziomie i mających odpowiednią pomoc infrastrukturalną. Będzie to wymagać zwiększenia dotacji z budżetu państwa. Trudno sobie wyobrazić na tym poziomie zaufania do ugrupowań oddolne formy finansowania. Dotacje dla partii z zastrzeżeniem przeznaczenia znaczącej części na utrzymanie fundacji powinny obejmować również najpopularniejsze ugrupowania pozaparlamentarne. Priorytetem byłoby opracowywanie programu partii, ale i przygotowywanie reakcji na bieżące wydarzenia. Jednocześnie silne fundacje pełniłyby funkcję służebną wobec parlamentarzystów, którzy od lat narzekają na niewystarczające wsparcie ze strony Biura Analiz Sejmu.

Każdego roku pojawiają się w Polsce młodzi intelektualiści, którym nie można zarzucić braku wiedzy, kreatywności czy chęci intensywnego zaangażowania się w życie publiczne. Fundacje powinny być miejscem realizacji aspiracji tych ludzi. Służyć temu mogłoby nie tylko ich zatrudnianie, ale również system płatnych staży, stypendiów czy wyspecjalizowanych konkursów. Otwarcie fundacji na zewnątrz mogłyby również symbolizować inicjatywy pokroju kongresu „Polska: Wielki Projekt”, obecnie jedynym festiwalem idei, finansowanym z partyjnych pieniędzy.

Czy nie proponujemy stworzenia na koszt podatnika nowych synekur? Ryzyko obsadzenia stanowisk w fundacji osobami legitymującymi się „kompetencją” znajomości będzie istniało zawsze. Można zastosować szereg regulacji, które zminimalizują to zagrożenie. Fundamentem istnienia partyjnych fundacji powinna być ich pełna transparentność. Postulujemy publikowanie szczegółowych budżetów częściej niż raz na rok. Wydatki powinny być kontrolowane nie tylko przez „czwartą władzę”, ale również przez przedstawicieli trzeciego sektora, szeregowych obywateli czy działaczy partyjnych niskiego szczebla.

W radach zarządzających fundacji zasiadałaby ograniczoną liczbą czynnych polityków. Część władz mogłaby być wybierana poprzez głosowanie członków partii. Niezbędny byłby przy tym zakaz łączenia pracy w think tanku z pełnieniem funkcji publicznych, zasiadaniem w radach nadzorczych czy prowadzeniem biznesu.

Polskie fundacje polityczne byłyby nowatorskim typem organizacji. Nie do końca reprezentującym państwo, a jednak finansowanym z jego budżetu. Pracowałyby na sukces swojego ugrupowania, ale robiły to w sposób uregulowany i transparentny. Think tanki powinny mieć prawo do zabiegania o fundusze unijne i do prowadzenia wyraźnie ograniczonej działalności komercyjnej (np. publikacja własnych wydawnictw). Wpłaty od osób prywatnych muszą być wykluczone, aby uchronić fundacje od oskarżeń o działalność lobbingową.

Zmienić status quo

Łatwo ten artykuł potraktować jako idealistyczne wynurzenia dwóch politologów. Nic bowiem nie wskazuje, aby liderzy partyjni chcieli coś zmienić. Po co mieliby sobie wiązać ręce analizami nie znających praktyki rządzenia gryzipiórków? Ryzykować stworzenie przez fundację postulatów, które będą nie do zaakceptowania dla wielkich grup społecznych? Na zakończenie chcielibyśmy wskazać kilka praktycznych korzyści z powstania fundacji politycznych z prawdziwego zdarzenia.

Po pierwsze, forsując stworzenie takich instytucji, ugrupowania inwestowałyby w swój wizerunek. Partie już doceniają możliwość przypięcia sobie eksperckiej etykiety. Fundacja polityczna dostarczałaby autorytetu na bieżąco. Znacznie łatwiej o populizm oskarżyć działacza, rzucającego kolejnymi obietnicami bez pokrycia, niż polityka opierającego się o rzetelne badania.

Po drugie, stworzenie instytucji doradczych mogłoby się stać zaczątkiem profesjonalizacji zarządzania partiami. Nie musiałyby one zajmować się wyłącznie analizami spraw ogólnokrajowych. Mogłyby wskazywać niedociągnięcia, przeprowadzać wewnętrzne audyty czy szkolić działaczy.

Po trzecie, fundacje z rozwiniętym aparatem badawczym mogą stanowić istotne źródło informacji dla sztabów wyborczych. Zbieranie i analiza danych o wyborcach jest kluczowe w dobie kampanii, skupionych na docieraniu do wąskich grup społecznych. Badając na bieżąco sukcesy ugrupowań z innych państw, partie nie musiałyby się obawiać czy kolejny partyjnyspin doctor będzie wiedział „o co chodzi w tym całym internecie”.

Po czwarte, nie należy porzucać wartości patriotyzmu i dobra wspólnego. Jeżeli liderzy partyjni chcą zrobić coś dobrego dla Polski i wierzą, że tylko z nimi przy władzy jest to możliwe, powinni skończyć z syndromem „krótkiej ławki”. Łatwiej będzie się wygrywało wybory i mościło w premierowskim fotelu, mając świadomość, że zaczyna się współpracę z ludźmi do tego przygotowanymi.

Paweł Krulikowski jest doktorantem nauk politycznych i absolwentem bezpieczeństwa wewnętrznego na Uniwersytecie Warszawskim, dziennikarzem portalu Polityka Warszawska

Piotr Woyke jest doktorantem nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim, współpracownikiem Narodowego Centrum Studiów Strategicznych

Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Sztuczna inteligencja nie istnieje
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Wojna Donalda Trumpa z Unią Europejską nie ma sensu
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Czy Angela Merkel pogrzebała właśnie szanse CDU/CSU na wygranie wyborów?
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kozubal: Dlaczego rząd chce utajnić ekshumacje w Ukrainie?
felietony
Estera Flieger: Posłowie Konfederacji nie znają polskiej historii