Pierwszy szczyt unijnych szefów MSW, który odbył się 15 września, zakończył się bez efektów. Niemieckiego ministra Thomasa de Maiziere z CDU zirytowała jedynie niezgoda państw Grupy Wyszehradzkiej, którym usiłowano narzucić obowiązkowe kwoty przyjmowania uchodźców. Wobec tego oznajmił, że trzeba pomyśleć, jak wywrzeć presję na opornych, i zasugerował karne obcięcie im funduszy unijnych. Po nim opinię tę powtórzył wicekanclerz Sigmar Gabriel z SPD. Tym samym stało się jasne, że taktykę wywierania presji obrali wszyscy członkowie wielkiej koalicji rządzący w RFN.
Przedstawiciele państw Grupy Wyszehradzkiej zareagowali zdecydowanie. Słowacki premier Robert Fico podkreślił, że propozycje wprowadzenia sankcji są sprzeczne z prawem unijnym. Grzegorz Schetyna zadeklarował, że nikt nie będzie ulegał szantażowi. A czeski minister do spraw europejskich Tomas Prouza nazwał te pogróżki „głupim gadaniem".
Każdy kryzys wyostrza napięcia istniejące wcześniej. Spór o uchodźców pokazał, jak łatwo o brak zaufania między „starą" Europą z Niemcami na czele a krajami, które wstąpiły do Unii w 2004. Na Zachodzie niepokojąco szybko wskrzeszono najgorsze stereotypy o Osteuropa – krajach zacofanych, o rasistowskich i ksenofobicznych inklinacjach. Po drugiej stronie natomiast wróciła obawa przed Berlinem jako aroganckim hegemonem brutalnie narzucającym wygodne dla siebie rozwiązania bez oglądania się na protesty małych państw Europy Środkowej. Dlaczego ten spór stał się tak ostry?
Razem przeciw niemieckiej presji
Do niedawna wielu komentatorów uważało, że obecna formuła Grupy Wyszehradzkiej się wyczerpała. Podczas gdy Polska biła na alarm w kwestii agresji rosyjskiej na Ukrainie, pozostałe państwa, nie czując się zagrożone, obojętnie spoglądały na Kijów. Jednocześnie Czechy i Słowacja unikały sporów z Niemcami. Wydawało się, że Praga i Bratysława szczęśliwie znalazły się na uboczu wielkich konfliktów. Inna była sytuacja premiera Węgier Viktora Orbána, który dla obozu europejskiej poprawności politycznej stał się wygodnym chłopcem do bicia. Ale pomysł energetycznego oparcia się na Rosji pozwalał mu marzyć o małej węgierskiej stabilizacji. Wszystko się zmieniło, gdy te cztery tak różne kraje znalazły się pod niemiecką presją. I wszystkie zareagowały podobnie, choć każdy z innego powodu.
W Polsce i na Węgrzech istnieje silna konserwatywna opinia publiczna, która w ciągu ostatnich 25 lat uważnie obserwowała nieudany eksperyment multi-kulti w największych krajach Zachodu. W Czechach i na Słowacji z kolei dominują wyraźnie antyamerykańskie i antynatowskie nastroje, co przekłada się na sprzeciw wobec przyjmowania arabskich imigrantów. – To nie my bombardowaliśmy Syrię i Libię – wypalił premier Robert Fico, gdy rozmawiał z szefem dyplomacji francuskiej, który odwiedził Bratysławę. W Czechach silny jest nurt konserwatyzmu a la Klaus, stylem rozumowania przypominający Janusza Korwin-Mikkego. Oni imigrację odrzucają z przyczyn zdroworozsądkowych. Swoją rolę odegrały też zapewne problemy Czech, Słowacji i Węgier z ludnością romską.
Ta wspólna niechęć do masowej imigracji z Bliskiego Wschodu wykroczyła poza zwyczajowy podział na lewicę i prawicę. W Czechach i na Słowacji rządzą socjaliści, a w Polsce i na Węgrzech – prawica. A jednak to socjalista Robert Fico zadeklarował, że Słowacja może przyjąć tylko syryjskich chrześcijan. I nie był to żaden katolicki zelotyzm, jedynie przejaw pragmatyzmu. Fico, mimo lewicowych poglądów, rozumie, że asymilacja syryjskich chrześcijan będzie nieporównywalnie szybsza niż wyznawców islamu.