Siedem lat temu, 19 stycznia 2017 roku, ukazał się w „Rzeczpospolitej” mój felieton o takim samym tytule. Napisałem go tuż przed zaprzysiężeniem Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj nadal deklaruję to samo: nie boję się Trumpa, a nawet – wbrew powszechnej histerii przed jego reelekcją – dostrzegam pewne zalety jego programu wyborczego.
Wiem, że taką deklaracją narażam się na poważną krytykę tej części opinii publicznej, która ma wdrukowany obraz Trumpa jako narcystycznego mizoginika, amerykańskiego izolacjonisty, ekstremisty gotowego do przeprowadzenia zamachu stanu, antydemokraty, a nawet rasisty.
Poprzednie lata dowiodły, że w czasie kampanii wyborczej w 2016 r. Donald Trump zakładał maskę jastrzębia, ale już jako prezydent przyjmował znacznie łagodniejszy kurs polityczny
Po części niektóre z tych określeń zapewne do niego pasują, wiele wypowiedzi jest co najmniej kontrowersyjnych, choć są i takie oskarżenia (jak na przykład o rasizm), które są absolutnie bezpodstawne. Pamiętajmy, że mimo postępu technicznego do Europy tak naprawdę docierają jedynie fragmenty szerokiej programowo debaty politycznej w Ameryce. Poprzednie lata dowiodły, że w czasie kampanii wyborczej w 2016 roku Donald Trump zakładał maskę jastrzębia, ale już jako prezydent przyjmował znacznie łagodniejszy kurs polityczny.
Oskarża się go o podburzanie Amerykanów przeciw imigrantom, o budowę muru granicznego i zwiększoną aktywność służb imigracyjnych. Wiele w tym prawdy, ale są też poważne przekłamania. Statystyki brutalnych, masowych i czasami bezsensownych deportacji rozdzielających rodziny wskazują, że najbardziej radykalna i bezwzględna była pod tym względem administracja Baracka Obamy i Joe Bidena. Rozbito miliony rodzin, przekazano setki tysięcy dzieci nielegalnych przybyszów do amerykańskich rodzin zastępczych i domów dziecka. Odsyłano ludzi starych, którzy mimo braku pozwolenia na stały pobyt w większości płacili podatki i składki ubezpieczenia społecznego oraz mieli prawo do świadczeń emerytalnych i Medicare.