Gdy latem 2020 r. pod patronatem prezydenta USA Donalda Trumpa podpisywano pierwszą serię tzw. porozumień Abrahama, które całkowicie abstrahowały od kwestii palestyńskiej, pisałem, że jednostronność polityki amerykańskiej wobec Bliskiego Wschodu buduje potencjał przyszłych napięć i niepokojów. Na krytyczny głos wobec tych porozumień natknąłem się także na łamach „New York Timesa”. Oczywiście, nikt wtedy nie mógł przewidywać tego, co stanie się 7 października 2023 r.
Toczące się od tamtego dnia walki nie są nowym konfliktem, tylko nową odsłoną wojny, która rozpoczęła się w 1948 r., od ataku na Izrael państw arabskich, które nie mogły się pogodzić z tym, że na mocy rezolucji ONZ w miejsce brytyjskiego mandatu pojawiło się państwo żydowskie. Tych wojen od tamtej pory było wiele, przy czym zmieniła się ich natura. Zamiast wojen między tymi państwami od pewnego czasu dochodzi do konfliktów asymetrycznych, tak jak teraz pomiędzy Izraelem a różnymi zbrojnymi organizacjami palestyńskimi w rodzaju Hezbollahu czy Hamasu. Tym razem zapalnikiem okazał się nie jakiś drobny incydent z udziałem żołnierzy, lecz potworny pogrom (tym terminem posłużył się Michael Walzer), którego dopuścił się Hamas na ludności Izraela przy granicy ze Strefą Gazy.
Granica między krytyką Izraela a antysemityzmem
Obecnie jesteśmy świadkami izraelskiej operacji wojskowej wymierzonej w Hamas w Strefie Gazy. Jej celem jest likwidacja zagrożenia, jakie Hamas stanowi dla Izraela; Hamas nie uznaje prawa państwa izraelskiego do istnienia. I w tym miejscu zaczyna się problem. Nikt nie kwestionuje bowiem prawa Izraela do obrony, czyli dążenia do przynajmniej tak radykalnego osłabienia Hamasu, aby nie mógł w przyszłości zagrozić Izraelowi. Jednak sposób prowadzenia tej operacji budzi rosnącą krytykę.
Co gorsza, towarzyszy temu wzrost przejawów antysemityzmu na świecie, także na Zachodzie. Jak się można odnieść do tej sytuacji?
Z uwagi na to, że jest to właśnie konflikt asymetryczny (asymmetric warfare), prawo międzynarodowe jest pod wieloma względami niewystarczające dla oceny tego, co tam się dzieje. Zaś oceny polityczne rządzą się swoimi prawami. Dość poręcznym narzędziem w tej sytuacji jest koncepcja wojny sprawiedliwej, do której także odwołał się niedawno rzeczony Michael Walzer, filozof polityczny, który uchodzi za najbardziej wnikliwego współczesnego badacza tej koncepcji. Zgodnie z nią, wojnę można uznać za sprawiedliwą, gdy spełnia minimum dwa kryteria: słusznej przyczyny oraz należytego jej prowadzenia. W tym drugim chodzi o przestrzeganie dwóch zasad: rozróżniania (żołnierzy/bojowników od ludności cywilnej) oraz proporcjonalności (wywoływanych strat w stosunku do celu, który chce się osiągnąć). Niekiedy dorzuca się trzecie kryterium – Walzer także to czyni w swej klasycznej pracy o wojnach sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Chodzi o ostateczny cel czy rezultat wojny lub innego rodzaju użycia siły.