Polityka zagraniczna ma wreszcie szansę zastąpić szarpaninę zagraniczną uprawianą przez rząd PiS od końca 2015 r. Owszem, zdarzają się tacy, którzy uważają, że to była polityka. Próbował o tym niedawno przekonywać w „Rzeczpospolitej” Witold Waszczykowski, ale jego argumentacja jest mało wiarygodna. Wszak uchodzi on za jednego z większych szkodników w naszej dyplomacji po 1989 r.
Moglibyśmy wzorem Piłsudskiego z jego książki „Rok 1863” szukać śladów polityki zagranicznej w szarpaninie zagranicznej uprawianej przez rządy Zjednoczonej Prawicy (Piłsudski szukał śladów wielkości powstania styczniowego), ale w niczym ich nie znajdziemy. Czy są może takim śladem zdecydowanie najgorsze od 1989 r. stosunki z Niemcami, naszym głównym partnerem w Europie? A może ośla ławka, którą Polska zajmuje w UE z powodu łamania praworządności i braku solidarności z krajami Wspólnoty w jakiejkolwiek sprawie? Nie jest przecież takim śladem prostacki klientelizm uprawiany w stosunkach z USA. Ani tym bardziej atrofia, z naszym walnym udziałem, Grupy Wyszehradzkiej i Trójkąta Weimarskiego, formuł w przeszłości bardzo użytecznych w polskiej dyplomacji.
Zniszczony fundament polityki zagranicznej
Rzecz najciekawsza, a przy tym smutna, to zniknięcie polityki bezpieczeństwa, która stanowiła wcześniej centralną część polityki zagranicznej. Jej miejsce zajęła „polityka obronna”, którą minister Błaszczak, zwany słusznie „ministrem Pokazuchą”, sprowadził do kupowania bez ładu i składu drogich zabawek, a potem, wraz z żołnierzami, traktował jako tło dla swoich występów.
Ta parcelacja polityki zagranicznej poszła zresztą dalej. Na Szucha została resztówka ludzi zajmująca się stosunkami zewnętrznymi z niektórymi krajami, ale to nie to samo co polityka zagraniczna. Jak wiadomo, podstawowym celem tej drugiej jest kreowanie przyjaznego krajowi otoczenia, takiego, które służy jego interesom, bezpieczeństwu, rozwojowi, pozycji i prestiżowi.
Czytaj więcej
Nie ma obowiązku należenia do NATO. Ale jeśli tam jesteśmy, trzeba się zachowywać jak członek rodziny czy klubu, a nie jak mały Kazio z drugiej klasy, który ma nadzieję, że pani nie zauważy jego brudnych rąk – pisze politolog.