Pomysł likwidacji IPN jest właściwie tak stary jak on sam. Tymczasem nawet niechętny powstaniu Instytutu prezydent Aleksander Kwaśniewski zmienił zdanie, kiedy SLD postulowała to w 2001 r. Zresztą wtedy IPN uratowało również to, że celująco zdał najważniejszy w swojej historii egzamin w sprawie Jedwabnego; nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić, co byłoby, gdyby takiej instytucji wówczas zabrakło.
Lenistwo gablotek
Dewastacja: tym słowem podsumowałabym dobiegającą końca kadencję prezesa IPN Jarosława Szarka. Wykończył pluralizm, instytucję przekształcił w wasala partii rządzącej (trzy lata temu przy jego zupełnej bierności PiS uwikłał Instytut w koszmarną nowelizację ustawy o nim, a w konsekwencji w jeden z największych kryzysów dyplomatycznych po 1989 r.). Za symboliczne uznaję to, że IPN Szarka zaprzepaszcza własne dziedzictwo, a w imię narracyjnych interesów Zjednoczonej Prawicy igra z rewizjonizmem i podważa zaufanie do państwa, bo tym było niekonsultowane z pionem prokuratorskim opublikowanie w 2019 r. na stronie internetowej instytucji oświadczenia podważającego wyniki własnego – co warte podkreślenia – śledztwa z 2005 r. ws. zbrodni w Zaleszanach, Puchałach Starych i Zaniach, za które odpowiadała 3. Wileńska Brygada Narodowego Zjednoczenia Wojskowego dowodzona przez kpt. Romualda Rajsa „Burego" (łącznie zginęło 79 osób, w tym 30 białoruskich furmanów, wśród ofiar były kobiety i dzieci), co skończyło się kolejnym międzynarodowym skandalem. A mimo to będę bronić idei istnienia Instytutu.
W III RP nie znaleziono dla historii właściwej formuły. Jest jej w przestrzeni publicznej albo za dużo, albo za mało. Nie stanowi podstawy wychowania obywatelskiego. A przy zaniku debaty, obie strony sporu projektują na nią własne poglądy polityczne. Pytanie o to, czy likwidować IPN, jest więc również pytaniem, czy prowadzić politykę historyczną w ogóle. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że politykom, którzy są przekonani o konieczności likwidacji Instytutu, towarzyszy – mylne zresztą – przekonanie, że będzie robić się sama. Albo, co gorsze, że jest ona zbyteczna. Brakuje namysłu nad tym, jak w ogóle powinna wyglądać. A nierobienie polityki historycznej jest również polityką historyczną – w wydaniu najgorszym z możliwych. „Oddali historię i weszli w lenistwo gablotek” – pisał Zbigniew Herbert („Ci którzy przegrali”).
Opowieść o Polsce
Wraz z likwidacją IPN, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, mają zniknąć wszystkie utożsamiane z nim problemy, a zwłaszcza dominacja prawicy na polu polityki pamięci. Jej manipulacyjna, zerojedynkowa, agresywna i wykluczająca ze wspólnoty narracja ma zostać zmarginalizowana w momencie zgaszenia światła w instytutowych pokojach. To myślenie dzieci, które zasłaniając oczy podczas zabawy, są przekonane, że ich nie widać. Odwrócenie skutków szkodliwej polityki historycznej wymaga działania na poziomie instytucjonalnym. Opozycji tymczasem i w tym obszarze brakuje pomysłu na opowiedzenie Polski.
Argument o kosztach jest zaś czystej wody populizmem, choć budżetowanie tej instytucji powinno wrócić do normalnego poziomu, bo obecnie wydaje się na nią za dużo, a efekty są wprost odwrotnie proporcjonalne (Instytut ma najwięcej pieniędzy w swojej ponad 20-letniej historii, a działa najmniej efektywnie). Ale sama operacja likwidacji będzie bardzo kosztowna. Za szczególnie naiwny i drogi w realizacji uważam pomysł włączenia zasobów w Archiwum Państwowe. Po pierwsze, zaprzecza to idei niezależności archiwum IPN od sieci państwowej podlegającej resortowi kultury, po drugie, wyłącza materiały z badań na długie lata.