Wśród wielu paradoksów, rządzących współczesnym życiem politycznym, jednym z najbardziej charakterystycznych jest ten, że to – zwykle otwarci na zmiany – liberałowie ostrzegają dziś przed rewolucją, a konserwatyści z radością wyczekują obalenia dotychczasowego porządku.
Przykładem drugiego z tych zjawisk jest tekst Michała Kuzia opublikowany w magazynie „Plus Minus" 22 kwietnia 2017 roku. Autor wyśmiewa w nim wszystkich twierdzących, że „w globalnej polityce dzieje się coś przerażającego [...] coś, co bez mała zagraża całej zachodniej cywilizacji lub ludzkości w ogóle". To nieprawda, mówi i stwierdza, że oszałamiająca kariera Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych, Marine Le Pen we Francji, czy zwolenników Brexitu na Wyspach nie tylko nie jest zagrożeniem, ale wręcz sygnalizuje powrót do normalności. Nienormalne było bowiem to, „co nas spotkało w niepełnym dwudziestoleciu pomiędzy upadkiem komunizmu a kryzysem finansowym" z 2008 roku. W ciągu tych dwóch dekad „wyczerpały się dawne paradygmaty i polityczny spór działał niejako na jałowym biegu". Obecnie prawdziwa polityka powraca w wielkim stylu, co też Michał Kuź ogłasza nawet w tytule swojego artykułu („Wielki powrót polityki"). Trudno jednoznacznie powiedzieć, czy autor wita tę zmianę z entuzjazmem, ale z pewnością jest jej ciekawy i jej się nie obawia. Swój pogląd opiera jednak na mylnej ocenie sytuacji oraz związanych z nią zagrożeń.
Z Michałem Kuziem można się zgodzić w jednym – nie każdy populista wyrastający na tej czy innej scenie politycznej jest zagrożeniem na miarę Hitlera, Stalina czy Mussoliniego. A nazbyt częste porównania bieżących wydarzeń do lat 30. XX wieku i upadku Republiki Weimarskiej raczej szkodzą niż pomagają. Jeśli niemal codziennie ludzie są ostrzegani przed powrotem faszyzmu i nazizmu, gdy tymczasem słońce nadal wschodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie, a w ich życiu niewiele się zmienia, w końcu zaczynają owe ostrzeżenia ignorować. Ale to nie znaczy, że na dokonujące się dziś zmiany powinniśmy patrzeć z pogodnym wyczekiwaniem, jak zdaje się sugerować autor tekstu. Oto dlaczego.
Politycy nowej epoki
Michał Kuź uspokaja, że populiści pokroju Marine Le Pen czy Donalda Trumpa nie są wcale tak radykalni, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. To po prostu reprezentanci nowego typu polityki, która nie dzieli już partii na lewicowe i prawicowe, ale na globalistyczne i lokalistyczne. Te pierwsze opowiadają się z grubsza za otwarciem granic, swobodnym przepływem ludzi, towarów i kapitału oraz zacieśnianiem współpracy na poziomie ponadnarodowym. Te drugie chcą wzmocnienia tradycyjnych państw narodowych, protekcjonizmu w gospodarce i ograniczenia współpracy w ramach podmiotów ponadnarodowych. Zamiast więc panikować, musimy po prostu uznać, że Le Pen czy Trump to nowy rodzaj polityków. I tak jak kiedyś postulaty uznawane na przykład za radykalnie lewicowe – choćby powszechna służba zdrowia – nie wywróciły świata do góry nogami, tak i dziś „lokaliści" nie doprowadzą do globalnej apokalipsy.
Problem w tym, że w odróżnieniu od choćby dawnej lewicy dzisiejsi „lokaliści" nie mają pozytywnego programu. To przede wszystkim ruchy protestu, co zresztą Kuź sam przyznaje, pisząc, że „to właśnie na walce z globalistyczną wizją rzeczywistości zbił kapitał polityczny Donald Trump". Nawet podczas kampanii nie zaproponował on swoim wyborcom nic w zamian, poza mglistymi obietnicami powrotu do czasów, gdy Ameryka „była wielka", nie określając nawet, kiedy tak było i w czym się ta wielkość przejawiała. Kampania Trumpa opierała się na krytyce bieżącego stanu rzeczy, zapowiedzi powrotu do przeszłości, obraźliwych wypowiedziach bezmyślnie powtarzanych przez media i całym szeregu radykalnych obietnic, których dziś spełnić albo nie może – zakaz wjazdu dla muzułmanów, wycofanie się z NAFTA, wojna handlowa z Chinami – albo nie chce – walka z oszustwami finansowymi i uproszczenie systemu podatkowego. Podobnie nierealistycznie wyglądały też obietnice składane przez Marine Le Pen – jak wycofanie Francji ze strefy euro oraz opuszczenie Unii Europejskiej. Różnica między Le Pen a Trumpem polega w zasadzie na tym, że ona już dziś zdaje sobie sprawę z kosztów składanych obietnic, zaś Trump potrzebował aż 100 dni, by się przekonać, że praca prezydenta jest, tu cytat, „trudniejsza, niż myślał".