Gdy do naszego biura przy Łuku Triumfalnym wpadła łuska od pocisku gazu łzawiącego, zrozumiałem, że coś istotnego dzieje się z Francją. Coś, co przekracza dotychczasową skalę protestów i niezadowolenia. To nakładający się na siebie kryzys reprezentacji (kryzys demokracji, dobrze już dziś opisany), problemy z zarządzaniem krajem (głównie pogłębiający się deficyt finansów publicznych przekładający się na ubożenie dużych grup społecznych), wreszcie kryzys przywództwa (młody prezydent nie do końca radzi sobie z trudną sytuacją). Do tego kryzys zaufania do instytucji, do słów polityków, wszystkich polityków.
Najgorsze, co można dziś zrobić to naigrywać się z Francuzów. Z ich błędów w polityce wewnętrznej, z nieumiejętności rozpoznania stopnia determinacji protestów przez władze, wreszcie z nieskutecznych działań służb i policji. Wszystko to bowiem, co obserwujemy od kilku tygodni na ulicach francuskich miast (nie tylko przecież Paryża) oznaczać będzie korektę polityki rządu. Korektę poważniejszą, niż zawieszenie na kilka miesięcy nowych obciążeń podatkowych.
Władze robią wszystko, aby odebrać protestującym wiarygodność, przedstawić jako „elementy chuligańskie”, przez co zmniejszyć dla nich poparcie (jest ono jednak wciąż wysokie, z 86 proc. spadło ledwie o kilka procent), a równolegle trwają próby wskazania przez media tych spośród „żółtych kamizelek”, z którymi władza mogłaby podjąć „konstruktywny dialog”. Trwa proces pacyfikowania protestu, który jest protestem ekonomicznym i politycznym jednocześnie. Nie jest jednak protestem skrajnej prawicy. W „żółtych kamizelkach” protestują przedstawiciele wolnych zawodów, pracownicy administracji, klasa średnia, normalni przeciętni Francuzi. Nie chodzi przy tym o kilka centów podwyżki ceny paliw, ale o poziom fiskalnych zobowiązań obywateli. Gdy Jean-Paul Oury (ekspert od wizerunku publicznego) wyliczał na Twitterze podatki, które zmuszeni są płacić Francuzi – doszedł do 266.
Kolejne soboty protestu nie doprowadzą do ustąpienia prezydenta ani do istotnej rewolty ustrojowej; nie będzie likwidacji Senatu i zamiany jej w „izbę ludu”. Raczej będziemy mieli do czynienia z tym, co ekonomista John Kenneth Galbraith nazywał „władzą kompensacyjną", niż z rewolucją. I jeśli warto kibicować Francji, to tej, która w racjonalny sposób doprowadzi do korekty polityki fiskalnej. A kibicować na swój sposób warto. Także z uwagi na szansę lepszego po obecnym wewnątrzfrancuskim kryzysie ułożenia relacji z Polską.
Nie zrównują nas z Ankarą
Pracując z Francuzami już kilka dekad, spodziewam się, że sposobem odreagowania przy wychodzeniu z kryzysu wewnętrznego będzie już wkrótce poszukiwanie „sukcesu”. Może nim być „nowe otwarcie” w polityce zagranicznej. Byłoby to dziś bardzo trudne w Afryce czy na Bliskim Wschodzie. Natomiast reset w relacjach z Europą Centralną, w miejsce jej diabolizacji w kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, mieściłby się w arsenale reakcji typowym dla francuskich polityków. Także dlatego, że oziębienie dwustronnych relacji, którego doświadczamy, nie jest również im na rękę.
Dlaczego Francji mogłoby zależeć na relacji z Polską? Przyczyn jest kilka, jedna najbardziej oczywista: równoważenie interesów Niemiec w Europie poprzez zacieśnienie relacji z naszym krajem – największym w regionie. To idea stara, pochodząca jeszcze od Charlesa de Gaulle'a, odkurzona przez Nicolasa Sarkozy’ego, do której wracał jeszcze niedawno Francois Hollande.