List Marka Migalskiego do Jarosława Kaczyńskiego to pierwszy tak spektakularny przejaw wewnętrznego konfliktu w PiS. Napięcie jednak rosło od pewnego czasu, choć przed europosłem z Katowic nikt swoich emocji publicznie pokazywać nie chciał. Z zimnej kalkulacji? Ze strachu? A może raczej z poczucia bezradności?
[srodtytul]Między Antygoną a Kreonem[/srodtytul]
Niezwykle silna reakcja na opublikowany na blogu tekst Migalskiego (w ciągu dnia na innych blogach Salonu24 powstało prawie 100 tekstów na ten temat!) pokazała, jak bardzo niezwykłe jest to, że ktoś ośmielił wprost wypowiedzieć inne zdanie niż Jarosław Kaczyński. Dotąd tego nie było. Od momentu zakończenia kampanii prezydenckiej niezadowoleni, których w PiS jest przecież niemało, milczą.
W partii, jak wiadomo, są dwie grupy. Ich przedstawiciele w prywatnych rozmowach mówią o sobie wrogim językiem. Nierzadko gorzej nawet niż o kolegach z Platformy. Z pogardą. "Kudłacze, taliban, koniunkturaliści, tchórze" – to typowy zestaw inwektyw. Jeszcze nigdy w Prawie i Sprawiedliwości podział nie był tak głęboki. Bo też nigdy jeszcze partia nie znalazła się w tak trudnej i dziwnej sytuacji.
Zwroty dokonywane przez prezesa nie są nowością, ale ten zwrot – wykonany po miękkiej kampanii – jest wyjątkowo gwałtowny i dla wielu osób bolesny. Dokonał się on bowiem po kampanii uznanej powszechnie za udaną. Trudno się więc dziwić, że w partii jest wielu zdezorientowanych. "Nie wiem, o co Jarosławowi chodzi" – tę odpowiedź słyszę najczęściej od polityków PiS, kiedy pytam o motywy zmiany retoryki po 4 lipca. Bo tak nagły zwrot trudno tłumaczyć wyłącznie racjonalną decyzją o zmianie taktyki.