Jeszcze kilka miesięcy temu bardzo wahałem się, czy mam swoją twarzą i nazwiskiem gwarantować, że nowe przepisy o wykorzystywaniu twórczości w sieci to dobry pomysł i czy nie zagrażają małym polskim portalom internetowym. W unijnym projekcie wprowadzono jednak zmiany, które spowodowały, że dotyczyć ono będzie tylko wielkich graczy. Dlatego teraz w pełni świadomie jestem za artykułem 11 i 13 dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym.
Gdy usłyszałem w zeszłym roku, że tajemne, biurokratyczne siły szykują nam ACTA 2 i że grozi nam cenzura, też miałem wątpliwości. Jak to – urzędnicy już nawet memów chcą nam zabronić? Chłonąłem wiadomości o nadchodzącej cenzurze, zniszczeniu niezależności youtuberów, blogerów i generalnie o końcu internetu, jaki znamy. Ja, facet, który od dekad żyje z pisania piosenek, pomyślałem, że może nie powinienem padać Rejtanem i bronić swych interesów kosztem wolności wypowiedzi w internecie. Rzeczywistość okazała się diametralnie inna od moich poglądów sprzed paru miesięcy, co stało się dla mnie lekcją pokory.
ACTA 2 to nie żadna oddolna społeczna inicjatywa. To bardzo pomysłowo wykreowana przez technologiczne korporacje nazwa, która miała bezpośrednio kojarzyć się z – mającymi swoje ewidentne racje – protestami przeciw ACTA, jakie miały miejsce kilka lat temu. Wówczas rzeczywiście był to organiczny protest, który wyciągnął na ulice tysiące oburzonych osób. ACTA 2 nijak się ma do tamtych wydarzeń.
Można też uczciwie
Google, YouTube i Facebook wraz z innymi wielkimi technologicznymi graczami i agencjami lobbingowymi stworzyły bardzo przewrotną narrację. Fakty jednak przeczą rozpisanemu przez nie scenariuszowi. Te koncerny zarabiają na nie swoich dziełach – muzyce, filmach i książkach – setki milionów. Twórcy z tego otrzymują zaledwie 1,3 proc.! Wbrew temu, co twierdzą, można sprawy rozliczeń między twórcami a internetem rozwiązać w uczciwy sposób. Takie platformy jak Netflix lub Spotify wynagradzają autorów i nie twierdzą jak YouTube, że są tylko bezstronnymi pośrednikami w wymianie treści.
Oczywiście nie jestem bezstronny, ale proszę się zastanowić, czy w tej sytuacji możemy liczyć na niezależną, mocną polską kulturę? Twórcy, którzy nie godzą się na monopolistyczny dyktat, dziwnym trafem spadają na ente strony wyników wyszukiwania w Google'u, ich muzyka też niknie w czeluściach YouTube... Czy możemy obecnie mówić o tym, że kontrolujemy własną kulturę? Jestem przekonany, że to nie my mamy w tym wypadku suwerenną władzę. A pozbawieni siły niezależnych rodzimych twórców raczej nie stworzymy organicznej, polskiej tożsamości.