Mało kto o tym pamięta, ale jeszcze kilka lat temu Lech Kaczyński wcale nie był w środowisku PiS traktowany jako polityk wybitny. Ta rola rezerwowana była dla Jarosława Kaczyńskiego. Jego pierwszeństwo i dominacja nad bratem nie ulegały wątpliwości. To Jarosława – jeszcze od czasów PC – zwano dużym Kaczorem, w odróżnieniu od Lecha, czyli Kaczora małego. W prezesie widziano stratega, wodza, przywódcę. Jego brat był jedynie figurą na szachownicy. Ważną, ale tylko figurą. Gracz był jeden.
Sam Lech Kaczyński ten podział ról chętnie i dość pogodnie akceptował, czego najlepszym wyrazem był słynny raport z wieczoru wyborczego w 2005 roku. – Panie prezesie, zadanie wykonano – zameldował wówczas bratu świeżo upieczony prezydent. Uczynił to ze sporą dozą autoironii, na którą nie zwrócili uwagi ani zwolennicy PiS (traktujący ów meldunek jako potwierdzenie rodzinno-politycznego status quo), ani jego przeciwnicy (dla nich było to potwierdzenie starej wizji, w której Lech był jedynie bezwolną marionetką Jarosława).
Lewa i prawa półkula
Jeszcze w czasach swej prezydentury Lech Kaczyński trzymał się w cieniu, dopóki premierem był jego brat. Dopiero po zwycięstwie Platformy Obywatelskiej w środowisku PiS narodził się swego rodzaju kult prezydenta jako głównej siły opozycyjnej dbającej – w przeciwieństwie do rządu Donalda Tuska – o polską rację stanu.
Kult ten rósł wraz z konfliktem obu pałaców i rozkwitł w dramatycznych dniach wyprawy do Tbilisi, gdzie Lech Kaczyński zaprezentował się jako lider Europy Środkowo-Wschodniej. Tragiczna śmierć prezydenta w Smoleńsku i pochówek na Wawelu naturalnie utrwaliły jeszcze ten pomnikowy obraz Lecha Kaczyńskiego. Stał czy też staje się mitem.
O to, kim w rzeczywistości był śp. prezydent, twa zajadły spór. Nie chcę w tym miejscu rozstrzygać, czy Lech Kaczyński był politykiem wybitnym czy miernym, mężem stanu czy anachronicznym awanturnikiem. To temat innego tekstu, a raczej tekstów, które nieustannie są pisane.