"Na straganie w dzień targowy takie słyszy się rozmowy. "Może pan się o mnie oprze, pan tak więdnie, panie koprze". "Cóż się dziwić, mój szczypiorku, leżę tutaj już od wtorku". Rzecze na to kalarepa: "Spójrz na rzepę, ta jest krzepka". Groch po brzuszku rzepę klepie: "Jak tam, rzepo? Coraz lepiej?". "Dzięki, dzięki, panie grochu, jakoś żyje się po trochu. Lecz pietruszka, z tą jest gorzej – blada, chuda, spać nie może..."".
Niech się nikomu nie wydaje, że przywołałem ten cytat, by zająć się sytuacją krzepkiej rzepy, której żyje się po trochu. Pozostawiam państwu zabawę w skojarzenia – kto jest dziś troskliwym grochem o ścianę, kto więdnącym koprem, który spiknął się ze szczypiorem, i czy pietruszka nareszcie może spać spokojnie. Nie o tym chciałem. Frapuje mnie, skąd Jan Brzechwa wiedział, że sytuacja polskich warzyw stanie się kiedyś tak dramatyczna.
Dziś na straganie częściej rzuca się mięsem niż marchwią, a szczypiorek na rosyjskiej granicy nie leży od wtorku, ale znacznie dłużej. Wszystko dzięki naszym największym przyjaciołom we wszechświecie. Tym samym, którym tak się w Polsce spodobało, że nie chcieli wyjeżdżać, a dziś handlują z nami w barterze: my im znicze, oni nam odznaczenia państwowe.
I nagle ambaras – na wszystkich żółtych paskach telewizji i czołówkach portali internetowych wiadomość następująca: "Rosjanie nie są gotowi na wwóz polskich warzyw na swój teren". Kiedy tamtejsze dwuosobowe władze państwowe stwierdziły, że "polskie warzywa brzydko pachną", było wiadomo, że polski rolnik zapłacze.
Rosjanie mają po sufit własnych spraw, które "brzydko pachną". Teraz zaś próbują nieco "pograć Smoleńskiem" i dopóki nie dowiedzą się, co jest w raporcie Millera, dopóty żaden polski celnik nie zaśpiewa "Addio, pomidory", a cena keczupu w przygranicznych, polskich miejscowościach spadnie w końcu do 10 groszy za tonę.