Konflikt rosyjsko-ukraiński sprowokował kolejną dyskusję o końcu epoki pozimnowojennej i pytania o nowy kształt relacji międzynarodowych. Mnożą się przypuszczenia dotyczące przyszłej roli USA w świecie i w szczególności w Europie. Nikogo nie dziwią już głosy o marginalizacji NATO, renesansie „koncertu mocarstw" i Europie Środkowej i Wschodniej jako rosyjskim buforze. Tymczasem wzajemna relacja między konfliktem na wschodzie Ukrainy a rzeczywistością polityczną wewnątrz poszczególnych państw umyka uwadze opinii publicznej.
Na łasce losu
Trwa ofensywa uzbrojonych i dowodzonych przez Rosję rebeliantów ukraińskich poza linią rozgraniczenia stron uzgodnioną we wrześniu w Mińsku pod auspicjami Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE). Ostrzał artyleryjski mieszkalnej dzielnicy Mariupola 24 stycznia pogrzebał – przynajmniej na jakiś czas – negocjacje w tzw. formacie normandzkim skupiające wysokich przedstawicieli Francji, Niemiec, Rosji i Ukrainy. W masakrze zginęło około 30 cywilów, w tym dzieci, ponad 100 osób zostało rannych. Równocześnie rebelianci podjęli próbę okrążenia strategicznie położonego na trasie Ługańsk–Donieck Debalcewa. Jeżeli ten manewr się powiedzie, ofiary i jeńców przyjdzie liczyć w setkach, a może tysiącach. Kolejne po sierpniowej klęsce pod Iłowajskiem upokorzenie wzburzy ulice Kijowa – zacznie się poszukiwanie winnych.
Tej presji może nie wytrzymać taktyczny sojusz ugodowego prezydenta Petra Poroszenki z wojowniczym premierem Arsenijem Jaceniukiem – o ambitnych koalicjantach rządowych tego ostatniego nie wspominając. Wtedy do wojny na wschodzie kraju dojdzie paraliż centrum decyzyjnego. Wielu na Zachodzie nowy atak dobrze znanej ukraińskiej autodestrukcji wystarczy za usprawiedliwieni, by pozostawić Kijów na łasce losu.