Obozowi rządzącemu w Polsce nie zależy na rozpadzie Unii. Wbrew życzeniowemu myśleniu tych, którzy bardzo chcieliby widzieć w PiS partię antyunijną i antyzachodnią, rzeczywista polityka europejska Prawa i Sprawiedliwości pokazuje, że Jarosław Kaczyński ma dość spójną wizję dalszej integracji europejskiej i miejsca Polski w UE (raczej mocna pozycja Polski w silnej Unii niż silna Polska na obrzeżach słabej). Można oczywiście zarzucać mu, że wielokrotnie tę pozycję z niezrozumiałych przyczyn sam osłabiał lub kosztem polskich interesów rozgrywał w Brukseli potyczki z krajowego podwórka, ale nie to, że gra na rozpad Unii.
Demonstracja bezsilności
Prezes PiS starał się do tej wizji przekonać Angelę Merkel podczas niedawnych spotkań (nieoficjalnie wiemy, że odbyły się co najmniej dwa). Kaczyński namawiał kanclerz Niemiec do zmiany traktatów unijnych, zwiększenia roli Rady Europejskiej kosztem zmniejszenia wpływów Komisji. Lider Prawa i Sprawiedliwości miał oburzać się na odchodzenie od traktatów ku centralizacji. Jednak na zachodnich salonach królują pomysły zgoła przeciwne. Niedawno w Wersalu przywódcy Francji, Hiszpanii, Niemiec i Włoch debatowali nad Unią dwóch prędkości i dużo większą centralizacją, na razie bez zmiany zapisów traktatowych.
W poniedziałek Kaczyński określił niedawny szczyt UE mianem „czarnego czwartku". Powiedział, że w walce o Europę dwóch prędkości „padły pierwsze strzały". Koncepcję tę nazwał „końcem Unii w dzisiejszym tego słowa znaczeniu". Tyle że to, co działo się w Brukseli, było jedynie dramatycznym przedstawieniem odegranym na potrzebę dziennikarzy z całego świata. Spektakl z Saryusz-Wolskim i Tuskiem był tylko pokłosiem tego, co w unijnych kuluarach zostało przesądzone już wcześniej. Trudno więc mówić o „ostrzegawczych strzałach". Takie padły już bowiem na początku stycznia, a trzy dni przed „czarnym czwartkiem" w Wersalu mieliśmy już do czynienia z egzekucją. I Unii, jaką znamy, i wizji Kaczyńskiego. W Brukseli widzieliśmy jedynie, odpaloną przez Beatę Szydło, flarę ratunkową.
Ciąg zdarzeń rozpoczął się 12 stycznia w Parlamencie Europejskim, gdy były premier Włoch Mario Monti, kierujący międzyinstytucjonalną grupą wysokiego szczebla ds. zasobów własnych (tzw. Grupa Montiego), przedstawił pomysł reformy unijnego budżetu, proponując m.in. wprowadzenie nowych federalnych podatków (europejskie przedsiębiorstwa zapłacą bezpośrednio do brukselskiego skarbca). W praktyce oznaczać to będzie koniec składek narodowych i żmudnych negocjacji państw członkowskich nad kształtem kolejnych unijnych budżetów. Te negocjacje to duży problem dla Brukseli, jako że państwa, przekazując dziś z budżetu narodowego składki do unijnej kasy, oczekują w zamian polityk, poprzez które środki te w jak największej części powrócą do ich krajów. Dlatego reforma oznaczać będzie koniec rozbudowanej polityki rolnej czy polityki spójności, których wielkim beneficjentem jest Polska.
Zmiany tej prawdopodobnie nie jesteśmy w stanie powstrzymać. Oczywiste jest, że taka reforma systemu finansowego nie uzyska wśród państw członkowskich wymaganej jednomyślności. Dlatego w Wersalu kraje, które chcą pójść nową drogą, ustaliły, że zrobią to bez reszty Unii. To będzie prowadzić do stworzenia nowych polityk, opartych prawdopodobnie na budżecie strefy euro. Stąd europosłowie z polskiej opozycji ostrzegają, że jeśli nie przyjmiemy szybko euro, zostaniemy poza głównym nurtem unijnych funduszy.