Przyjęcie euro eliminuje ryzyko kursowe w odniesieniu do olbrzymiej części naszych zewnętrznych stosunków gospodarczych. Jeśli spojrzymy, jak wahał się kurs złotego w stosunku do euro, to podczas ostatniego kwartału oscylował on w przedziale 4,25–4,40. To akurat nie tak dużo, ale może mieć miejsce – i w przeszłości nieraz tak było – duża większa amplituda wahań. Dla niejednego przedsiębiorcy znaczne wahania oznaczają ryzyko, że może on nie osiągnąć zakładanej przy wymianie zagranicznej marży zysku. A handel zagraniczny ma ogromne znaczenie, gdyż dla utrzymania wysokiej dynamiki produkcji Polska musi realizować strategię wzrostu ciągnioną przez eksport; powinien on rosnąć szybciej niż produkcja ogółem, będąc jednym z kół zamachowych tego wzrostu. To ryzyko może zniechęcać do podejmowania czy rozszerzania poprzez inwestycje produkcji, bo przedsiębiorcy obawiają się, że może ona okazać się nieopłacalna. Przedsiębiorca inwestuje wtedy, gdy jest przekonany, że mu się to opłaci, a pozostając poza obszarem euro, często nie wie, jak będzie w przypadku działalności związanej z eurorynkiem, bo nie wie, jaki będzie kurs walutowy.
Druga korzyść z euroizacji to zmniejszenie kosztów transakcyjnych. To obciążenie odczuwa każdy z nas, choć nie każdy sobie uzmysławia, że koszty ogromnej części nabywanych dóbr i usług zawierają w sobie również koszty związane z wymianą pieniądza ponoszoną przez producentów i dostawców w fazie produkcji i dystrybucji. Włoch, kupując towar z wsadem importowym z Grecji, takiego kosztu nie ponosi, bo po drodze nie ma wymiany pieniądza i związanej z tym marży, Polak zaś, kupując towar pochodzący z Niemiec, koszt taki pokryć musi. Koniec końców ogrom tego, co kupujemy, jest nieco droższy niż byłby, gdybyśmy mieli w obiegu euro. Koszt ten natomiast zauważa każdy, podróżując, gdy wymienia złote na euro i odwrotnie. Skrajny przypadek to wymiana na lotnisku Okęcie, gdzie na obrocie 100 euro kantor zarabia aż 150 złotych.
Trzecia korzyść to niższa cena pieniądza, czyli mniejsze oprocentowanie kredytów i zadłużenia. W tej chwili jest ono historycznie niskie ze względu na ogólną sytuację gospodarczą nie tylko w Polsce, lecz także w szerokim świecie, ale stopy procentowe będą z czasem raczej rosły. W niektórych krajach są nawet ujemne i nie mogą już dalej spadać. Jeśli porównamy oprocentowanie obligacji dziesięcioletnich w Polsce (2 proc.) i w strefie euro (minus 0,3 proc.), to od razu widzimy, że u nas tak rolowanie starego długu publicznego, jak i zaciąganie nowych transz kredytu w celu finansowania deficytu – bo mamy deficyt i budżet nie będzie zrównoważony – kosztuje dużo więcej niż w gospodarkach strefy euro, choćby w Austrii czy Belgii. Pamiętajmy, że to oznacza relatywnie większe obciążenia podatkowe albo względnie mniejsze środki publiczne na inne cele, jak oświata i kultura czy ochrona zdrowia i środowiska.
Jest też czwarta ważka kwestia – inwestycje zagraniczne. Są one Polsce potrzebne, gdyż nie tylko uzupełniają niedostateczny poziom inwestycji finansowanych ze zbyt niskich krajowych oszczędności, lecz stanowią również najlepszy kanał transferu nowoczesnych technologii i metod zarządzania do naszej gospodarki. Gdyby było w Polsce euro, a Polska w euro, to wzrosłoby zaufanie do przewidywalności naszej gospodarki, a stabilność oprócz opłacalności projektu to główne kryterium decyzji: inwestować czy nie.
Polska waluta nie jest tak stabilna i, co więcej, w odróżnieniu od euro w skrajnych przypadkach może być przedmiotem ataków spekulacyjnych. Złotego zaatakować można, euro jest na to zbyt potężne.
Krótko mówiąc: gdybyśmy mieli euro w obiegu, mielibyśmy niższe koszty wytwarzania, nieco niższa byłaby także inflacja, natomiast nieco wyższy byłby poziom produkcji i konsumpcji oraz tempo ich wzrostu. Dokładnie odwrotnie, niż mówią to premier Morawiecki i prezes Kaczyński, którzy błędnie głoszą, że trwanie przy własnym pieniądzu daje nam większy wzrost i szybciej będziemy doganiać Niemcy i inne bogatsze od nas kraje.