Co więcej, banki dopłacają klientom za korzystanie z ich usług. Wystarczy założyć konto i już ma się stówę. A po zapłaceniu kartą w sklepie pieniądze wracają.

Może nawet ktoś skorzystał z tych promocji, ale pewnie więcej jest ludzi, od których pobrano opłatę za przewalutowanie, wydrukowanie stanu konta w bankomacie, wpłatę gotówkową w placówce, wysłanie upomnienia i za wiele innych czynności. I w zasadzie nie ma w tym nic dziwnego. Banki są przecież firmami, tak jak wszystkie inne firmy nastawionymi na zysk. Gdy kurczy się jedno źródło dochodów (np. z opłat interchange, odsetek od kredytów), muszą znaleźć inne. Oczekują tego choćby akcjonariusze, w tym inwestorzy kupujący akcje banków na giełdzie.

Klientów efektywność banków interesuje o tyle, że jej brak może prowadzić do kłopotów finansowych i w konsekwencji do upadłości. A to nie najlepsza wiadomość dla deponentów. Natomiast na pewno nikt nie lubi podwyżek opłat, a chyba jeszcze bardziej skomplikowanych ofert i częstych zmian warunków. Wiele opłat odkrywamy przez przypadek, porażeni ich wysokością. Wybieramy jakieś konto za zero, a za kilka miesięcy dowiadujemy się, że zero przestało być aktualne.

Właściwie jedyną obroną przed tego typu praktykami jest zmiana banku. Od czasu do czasu klientów biorą w obronę instytucje państwowe. Na przykład kilka miesięcy temu UOKiK zajął się sposobem naliczania opłat za listowne i telefoniczne monity. I orzekł, że bank nie może żądać od klienta 25 zł za wysłanie listu, skoro faktycznie kosztuje to kilka złotych. Zakwestionowane postanowienia zostały wpisane do rejestru klauzul niedozwolonych. Banki się do tego dostosowały. Dobrze byłoby, gdyby częściej były upominane, gdy zanadto się rozpędzą. Przypomnijmy, że w sprawie obniżenia opłaty interchange potrzebna była regulacja ustawowa.