Janusz Jankowiak o polityce ekipy Trumpa: Chór populistów przebranych za lekarzy

Trumpowska recepta dla USA dobrze się sprzedaje, choć jest chora i chorobę tylko pogłębi. Recepta ekonomiczna wymaga nieprzyjemnej kuracji. Pomogłaby w średnim okresie przywrócić zdrowie gospodarce, ale bardzo kiepsko wygląda w oczach wyborców.

Publikacja: 05.03.2025 09:58

Janusz Jankowiak o polityce ekipy Trumpa: Chór populistów przebranych za lekarzy

Foto: Reuters

Donald Trump regularnie „dowozi”, bez dwóch zdań. Trzeba więc wrócić na serio do analizy następstw realizacji jego najważniejszych obietnic gospodarczych. Wśród nich na pierwszym miejscu plasują się zaporowe cła importowe (obecnie średni poziom ceł na produkty importowane do USA z UE wynosi 3-4 proc.). Przy czym – dla uproszczenia wywodu – pominiemy tu dobrze już rozpoznane wątki z ekonomii politycznej, związane ze stosowaniem ceł przez reżimy populistyczne oraz znaczenie ogromnej dyskrecjonalności przy zwolnieniach z ceł, co jest cechą charakteryzującą tzw. kapitalizm kolesiów (crony capitalism).

Otóż Scott Bessent, trumpowy sekretarz skarbu, człowiek z dużym rynkowym doświadczeniem, twardo neguje nie tylko teorię ekonomii, ale także ma za nic empiryczne badania zebrane świeżo w Stanach po wprowadzeniu ceł ochronnych w wielu sektorach gospodarki za czasów kilku różnych administracji. Bessent nazywa przy tym Trumpa kontynuatorem tradycji Hamiltona, co jest już poza śmieszności.

Czy cła są trwałym czynnikiem proinflacyjnym?

Tymczasem o tym, jakie skutki pociągają za sobą cła ochronne, poważnie i wspierając się wynikami merytorycznych analiz, piszą w przeglądowym artykule, którego autorami są Zachary S. Rogers, Sina Golara, Yousef Abdulsalam i Dale S. Rogers. Bo cła, to nie tylko specjalnego rodzaju „podatek od sprzedaży”, którego istnienie Bessent w ogóle neguje. Cła podnoszą jednorazowo poziom cen, bo pierwotnie płacą za nie finalni konsumenci. Cła nie są jednak czynnikiem trwale inflacjogennym, w znaczeniu negatywnego oddziaływania na proces, jakim jest inflacja. I co do tego ekonomiści są zgodni.

Cła wpływają na ceny importowe, ale nie bezpośrednio na ceny konsumpcyjne. Ceny importowe stanowią zaś często jedynie 30-40 proc. cen konsumpcyjnych, zależnie od innych warunków rynkowych, w tym możliwości wzrostu marży importera. Dlatego cła nie przekładają się na wzrost cen konsumpcyjnych w relacji 1:1, a jak mocno się przełożą, to już zależy od relacji popytu i podaży oraz od konkurencji.

Czytaj więcej

Amerykanie odwracają się od Trumpa. Obiecywał złoty wiek, a gospodarka się kurczy

Jakie są efekty wtórne wprowadzenia ceł?

Są jednak ważne efekty wtórne ceł. Ważne nie tylko dla inflacji, ale także dla konkurencyjności podmiotów osłanianych barierami taryfowymi. Wzrost cen konsumpcyjnych, nawet jednorazowy, prowadzić może do wzrostu ryzyka inflacji płacowej, co podmywa konkurencyjność również w usługowych sektorach niehandlowych. A co równie ważne, za barierami celnymi kryje się ryzyko wzrostu nieefektywności w sektorach chronionych, na co wskazują empiryczne wyniki analiz efektów netto wpływu ceł na wartość blisko 700 firm w USA osłanianych specjalnymi taryfami po roku 2018. Cła mocno negatywnie oddziałują bowiem na łańcuchy dostaw.

Przy czym nawet po zniesieniu ceł ten „efekt mrożący” trwa i zniechęca firmy do inwestowania w sieć dystrybucji produktów, które były dotknięte sankcjami. Po 2018 r. producenci i konsumenci w Stanach obciążeni zostali dodatkowymi kosztami wprowadzenia ceł na kwotę 51 mld dol. rocznie. Robi wrażenie? Najwyraźniej nie na wszystkich.

W czym tkwi problem z polityką gospodarczą Trumpa?

Problem polega na tym, że ekonomiczne propozycje wyborcze Trumpa w istocie nie odnosi się do zasadniczych strukturalnych problemów amerykańskiej gospodarki. Prosta, ogłoszona publicznie tuż przed wyborami recepta na amerykański deficyt handlowy w wykonaniu Roberta Lighthizera, wpływowego doradcy Trumpa odpowiedzialnego przez jakiś czas w jego poprzedniej administracji za handel, wygląda tak: „There are essentially three ways to bring about fairness and balance, and so help businesses and workers. First, the US could impose a system of import/export certificates. Second, it could legislate a capital access fee on inbound investment, meaning that buying up our assets would be more expensive. Or, finally, the US could use tariffs to offset the unfair industrial policies of the predators".

A przecież realny amerykański problem z gospodarką bierze się stąd, że administracja produkuje permanentny deficyt, konsumenci go dodatkowo pogłębiają, a nie kto inny, jak zagraniczni nierezydenci te skumulowane deficyty właśnie finansują. Cła mogą co najwyżej zredukować, nie zlikwidować, deficyt handlowy, ale odbywa się to ogromnym kosztem, jaki się z tym łączy.

Tymczasem ten sam wynik da się osiągnąć poprzez wzrost podatków, cięcie wydatków rządowych oraz wzrost oszczędności gospodarstw domowych. I to bez likwidacji zewnętrznych źródeł finansowania deficytów, które są niezbędne do czasu, aż wyniki zacznie przynosić rozsądna korekta realnych przyczyn nierównowagi.

Gdzie więc problem? Ano właśnie w doborze remedium na bolączkę. Trumpowska recepta dobrze się sprzedaje, choć jest chora i chorobę tylko pogłębi. Recepta ekonomiczna wymaga nieprzyjemnej kuracji. Pomogłaby w średnim okresie przywrócić zdrowie gospodarce, ale bardzo kiepsko wygląda w oczach wyborców.

Dane przytoczone przez Econographics AC dobrze ilustrują problem, jaki administracja Trumpa może mieć z obłożeniem ujednoliconą stawką zaporowych ceł całego importu z Chin. Stany importują dziś z Chin mniej dóbr o niskiej wartości dodanej, niż przed ośmiu laty. Ale zależność od importu towarów o wysokiej wartości przetworzonej w przypadku czterech grup towarowych oraz baterii do aut elektrycznych (EV) pozostaje olbrzymia, a możliwości dywersyfikacji zakupów są tu mocno ograniczone. Przy czym chiński eksport w tych grupach jest relatywnie wysoko (20-40 proc.) zdywersyfikowany.

Uzależnienie

Chiny są dla USA głównym źródłem smartonów, laptopów, zabawek, konsoli do gier i baterii litowo-jonowych

Foto: rp.pl/Weronika Porębska

Czy globalizacja szkodzi?

W analizach ekonomicznych bardzo cenna jest nieoczywistość. Warto czasem przekłuć jakiś mocno nadmuchany balonik, a przy tym zrobić to w sposób elegancki. Dlatego z przyjemnością polecam lekturę artykułu Brada Setsera z Council on Foreign Relations (CFR). Na powszechne dziś ubolewania nad upadkiem globalizacji i postępującą fragmentacją dzielącą bloki handlowe na rywalizujące plemiona, autor wylał wiaderko zimnej wody, czerpiąc z bazy danych dostępnych do 2022 r. .

Setser zauważa, że taryfowe i pozataryfowe bariery postcovidowe bynajmniej nie ograniczyły trwale globalnego handlu, a co najwyżej przesunęły jeszcze mocnej jego wolumen z głównych rynków do Azji Południowo-Wschodniej. Głównym problemem nie jest więc dziś fragmentacja, ale „niezdrowa integracja”, która zaburza światowy handel i jest ekonomicznie nieracjonalna.

Setser ewidencjonuje trzy główne przyczyny tej „niezdrowej integracji”, która czyni rynki rozwinięte coraz bardziej zależnymi od popytu na importowane dobra i surowce. Są to:

• wspierające rozwój off-shoring rozwiązania podatkowe w kodzie CIT. W Stanach Zjednoczonych koszt unikania podatków korporacyjnych przy użyciu firm off-shoringowych oszacowano na 370 mld dol. rocznie, a zmiana kodu w sposób proponowany w artykule przez Setsera, to min. 30 mld dol. dodatkowych wpływów podatkowych rocznie. W Zjednoczonym Królestwie skarb na bieżąco aktualizuje i publikuje listę dostępnych schematów optymalizacyjnych, bo zjawisko jest dobrze rozpoznane) ;

• brak zharmonizowanych porozumień między głównymi partnerami, co do subsydiowanie sektorów czystej energii;

• za sprawą braku efektywnych instrumentów ekonomicznych oraz deficytu skutecznych środków politycznych w polityce przemysłowej odczuwalny jest niedostateczny międzynarodowy nacisk wywierany na Chiny zmierzający do wprowadzenia bardziej zrównoważonego modelu rozwoju gospodarczego (przy blisko 45-proc. poziomie krajowych oszczędności i ogromnej zależności PKB od eksportu, muszą w bilansach Chin z EU i USA występować napięcia). Tu problemów nie była i nie jest w stanie rozładować „wojna taryfowa”.

Partie populistyczne w Europie i administracja amerykańska nietrafnie lokują ryzyka dla światowej gospodarki po stronie liberalizacji handlu, kwestionując przy tym często jego opłacalność (Robert Lighthizer, przedstawiciele USA ds. handlu w pierwszej kadencji Trumpa, posuwa się nawet do kwestionowania teorii kosztów komparatywnych Davida Ricardo). Tymczasem handel międzynarodowy ma się wcale niezgorzej, a proponowane rozwiązania eskalujące tylko potęgują „niezdrową integrację”. Wołanie na puszczy Setsera i paru jeszcze innych zagłuszane jest przez głośny – i póki co zwycięski – chór populistów.

O autorze

Janusz Jankowiak

Główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu, dwukrotny zwycięzca konkursu NBP i Rzeczpospolitej na najlepszego analityka makroekonomicznego roku.

Donald Trump regularnie „dowozi”, bez dwóch zdań. Trzeba więc wrócić na serio do analizy następstw realizacji jego najważniejszych obietnic gospodarczych. Wśród nich na pierwszym miejscu plasują się zaporowe cła importowe (obecnie średni poziom ceł na produkty importowane do USA z UE wynosi 3-4 proc.). Przy czym – dla uproszczenia wywodu – pominiemy tu dobrze już rozpoznane wątki z ekonomii politycznej, związane ze stosowaniem ceł przez reżimy populistyczne oraz znaczenie ogromnej dyskrecjonalności przy zwolnieniach z ceł, co jest cechą charakteryzującą tzw. kapitalizm kolesiów (crony capitalism).

Pozostało jeszcze 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Dr Błędowski o planach Donalda Trumpa: nie każde złoto jasno błyszczy
Opinie Ekonomiczne
Maciej Stańczuk: Dlaczego kibicuję prezydentowi Argentyny
Opinie Ekonomiczne
Maciej Miłosz: Amerykanie zastąpią Chińczyków w Gdyni?
Opinie Ekonomiczne
Piotr Arak: Dlaczego niemieckie „czarne zero” ma znaczenie dla Polski
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Kredyt za drogi? Szymon Hołownia znalazł chłopca do bicia
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”