Odchodząca ekipa pozostawiła nowemu rządowi głęboko dysfunkcjonalną politykę energetyczną kształtowaną przez osiem lat na przekór trendom światowym i unijnym. Stanowi ona poważne zagrożenie dla konkurencyjności gospodarki, o ile jej elementy nie zostaną ułożone na nowo.
Mimo że w latach 2017–2022 rząd zainkasował łącznie ponad 78 mld zł z tytułu handlu uprawnieniami do emisji CO2, o tyle pozyskane środki niemal w całości skierowano nie na transformację energetyczną, lecz łagodzenie konsekwencji kopalinoflacji, czyli inflacji wynikającej ze zbyt dużego udziału paliw kopalnych w miksie energetycznym. Według szacunków Komisji Europejskiej w 2022 r. kompensowanie kosztów wzrostu cen energii pochłonęło w Polsce 2,08 proc. PKB. Tymczasem w bardzo zaawansowanej w zielonej transformacji Danii koszty te wyniosły jedynie 0,1 proc. PKB, a w znajdującej się w podobnej do tego kraju sytuacji Finlandii: 0,2 proc. PKB.
Realizowana dotychczas polityka energetyczna prowadzi też do tzw. luki ETS, czyli emisji CO2 polskich sektorów objętych Europejskim Systemem Handlu Emisjami, przewyższających pulę uprawnień, jaka może zostać wydana przez polski rząd. Brakujące kupowane muszą być w tych krajach UE, gdzie dekarbonizacja następuje szybciej. Niedostosowani do unijnej polityki klimatycznej polscy wytwórcy dotują w ten sposób bardziej technologicznie rozwinięte systemy energetyczne innych państw. Jedynie w ubiegłym roku wydali na ten cel kolosalną kwotę 33 mld zł.
Nowe procedury
W 2022 r. na Litwie z wiatru i słońca wyprodukowano 48 proc. energii elektrycznej, w Polsce jedynie 16 proc. Tymczasem szacunki rynkowe mówią, że pełne odblokowanie potencjału lądowych farm wiatrowych dałoby 44 GW mocy tego rodzaju, a polski Bałtyk pozwala na instalację kolejnych 28–33 GW. Możliwości fotowoltaiki to około 27 GW mocy. Zupełnie niewykorzystany pozostaje biogaz z odpadów rolniczych i z przetwórstwa żywności. Jak się szacuje, w rolniczej Polsce mógłby on zaspokoić 10–20 proc. krajowego zapotrzebowania na energię. Eksperci McKinseya już w roku 2020 wyliczali, że przy pełnym wykorzystaniu OZE w roku 2050 z tego rodzaju źródeł mogłoby pochodzić prawie 80 proc. krajowego zużycia energii, i to w scenariuszu dwuipółkrotnego skoku zapotrzebowania. Stabilizację i uzupełnienie takiego nowoczesnego miksu energetycznego mogą dać niewielkie moce gazowe i węglowe, zastąpione za parę lat małymi reaktorami jądrowymi SMR. One, magazyny energii, a także rynek elastyczności stabilizowałyby system energetyczny nawet bez budowy kolosalnie drogich jądrowych reaktorów wielkoskalowych.
Wymagałoby to dużych nakładów na sieci przesyłowe i dystrybucyjne, ale ani one, ani unowocześnienie źródeł wytwarzania energii nie potrzebują dużych rządowych dotacji. Wystarczałyby środki unijne, preferencyjne kredyty międzynarodowych instytucji pożyczkowych, środki dużych prywatnych inwestorów i powszechne instrumenty finansowe – zwłaszcza zielone obligacje rozwojowe – dające dużej części społeczeństwa możliwość zarabiania na unowocześnieniu struktury wytwórczej polskiej energetyki. Zamiast w przegrzany rynek nieruchomości Polacy mogliby inwestować swoje oszczędności w zieloną transformację.