Wojny, toczone na terenie ziem ruskich, a dziś ukraińskich, nie raz już w historii ratowały Rzeczpospolitą przed dewastacją wojenną. To na tamtych ziemiach toczyły się zmagania z Tatarami, Turcją, Rosją carską i sowiecką, z powstaniem Chmielnickiego wreszcie. Politycy krajów europejskich, również rząd Polski, nie ustają w staraniach, by wojna z Rosją we wschodniej Ukrainie nie rozlała się na resztę Europy, by nie weszła w granice państw NATO, z wszystkimi tego konsekwencjami. Jednocześnie nikt poważny nie ma już w Europie wątpliwości, że to jest nasza wojna ‘proxy’, że armia Ukrainy desperacko broni niepodległości nie tylko swojego kraju.
Z wyjątkiem kilku kunktatorskich polityków typu Orbana, płyną ze strony wszystkich przywódców europejskich słowa wsparcia politycznego i – na szczęście – również wsparcie materiałowe walki Ukraińców. Późno i niewystraczające. Wielu przywódców, od polskich poczynając, a na austriackim i brytyjskim kończąc, odważyło się nawet do Kijowa pojechać. Nie odważył się ani prezydent Macron, ani kanclerz Scholz. Ale po odkryciu zbrodni wojennych w Buczy i Borodiance, nikt już nie kwestionuje konieczności powstrzymania Rosji w próbie likwidacji niepodległego państwa ukraińskiego oraz powstrzymania militaryzmu rosyjskiego.
Agresja Rosji wobec Ukrainy wykazała naiwność polityki kanclerz Merkel stworzenia z Rosją stabilnego układu bezpieczeństwa („wilk przywoływany do pilnowania stada baranów”), na którym Niemcy mieli korzystać gospodarczo, w modelu „pokój i energia za handel i technologie”. Przyznał to uczciwie w bezprecedensowej samokrytyce współtwórca tej polityki, obecny prezydent Niemiec Steinmeier. Sama kanclerz Merkel, mimo znajomości rosyjskiego i wychowania w dawnej NRD, oraz niemieckie kręgi przemysłowe, będące oparciem jej rządów, nie rozumieli, że Federacja Rosyjska to nie jest „normalne”, chcące rozwijać się pokojowo państwo. Budowali pozycję Niemiec być może w przeświadczeniu, że postępowanie Rosji rządzi się racjonalnymi zasadami, której po prostu nie będzie się opłacało zrywać więzi z Europą. W rzeczywistości Rosja Putina nie wyzbyła się swojej imperialnej mentalności i cynizmu politycznego, syntetycznie wyrażonym we frazie przypisywanej Leninowi („kapitaliści to tacy głupcy, którzy sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy”). Dziś jesteśmy świadkami bankructwa doktryny polityki niemieckiej ostatnich dekad i całego układu korupcji politycznej, którą Rosjanie skutecznie budowali w Europie. Niestety ani Schroeder, ani Fillon i dziesiątki innych przekupnych polityków nie spotykają się z co najmniej ostracyzmem w swoich krajach.
W rezultacie, łamiąc i obchodząc embarga po kolejnych aktach agresji w Gruzji, Krymie, Donbasie, w najlepsze trwał transfer dóbr i technologii – również tej o zastosowaniach militarnych – do Rosji. Tak to Niemcy, Francuzi, Włosi, Austriacy odbudowali rosyjski przemysł z posowieckiej zapaści. Nikogo nie zastanowiło głębiej, że pod rządami Putina nie jest budowany dobrobyt narodu rosyjskiego, ale przede wszystkim armia, lotnictwo, zdolności walki w kosmosie. Sama zaś Rosja tkwi w sowieckim marazmie. A skoro kieruje wszystkie zasoby na zbrojenia, to nie czyni tego bez określonego i oczywistego celu.
W tym kontekście ewidentna wstrzemięźliwość państw Unii w nakładaniu sankcji na Rosję jest schizofreniczna. Powolne stopniowanie sankcji doprowadza do nieakceptowalnej sytuacji, że dopiero kolejna eskalacja wojny, kolejna zbrodnia uruchamia następny pakiet ograniczeń. Mimo początkowej paniki, Rosjanie szybko opanowali sztukę ich unikania lub ograniczania skutków gospodarczych. Sankcje okazały się dziurawe, czasami wręcz pozorne (jak wykluczenie z systemu SWIFT). Udowadnia to kurs rynkowy rubla, który wpierw załamał się, ale szybko odrobił straty praktycznie do wartości sprzed agresji.