Bankom udało się zbudować i wprowadzić wspólny system płatności telefonem. W portfelach Polaków na dobre zadomowiły się karty z funkcją bezstykową, które umożliwiają błyskawicznie płacenie za drobne zakupy. Przybywa sklepów i punktów usługowych, w których można zapłacić nie tylko kartą bankową, ale także telefonem. Tymczasem w publicznych urzędach nadal króluje gotówka. Tylko niecałe 5 proc. przyjmuje płatności kartą, reszta ma tzw. punkty kasowe, czyli małe stanowiska, w których można uregulować urzędowe opłaty gotówką.

Gdy niedawno musiałam w jednym z urzędów na warszawskiej Pradze wnieść opłatę za nowy paszport, miałam wrażenie, że przeniosłam się w czasie do minionej epoki. Punkt kasowy ulokowany w piwnicy budynku i przyklejona na szybie, wypełniona długopisem instrukcja, jak powinien wyglądać druk przelewu na konto urzędu. Kartą zapłacić się nie da, ale na szczęście najbliższy bankomat tylko kilka przecznic dalej. Aż się boję pomyśleć, jak taka procedura wygląda tam, gdzie nie można w pobliżu wypłacić gotówki

Brak możliwości płacenia kartą w urzędach jest tym bardziej kuriozalny, że mamy za sobą dwie ustawowe obniżki prowizji interchange (była to bariera kosztowa), by zachęcić handlowców do przyjmowania płatności bezgotówkowych. I udało się: drobni sklepikarze oraz usługodawcy instalują terminale kartowe. Duzi już dawno uznali to za standard i konieczność. Nie spodziewam się co prawda, byśmy szybko poszli w ślady krajów skandynawskich, gdzie gotówka niemal została już wyeliminowana, ale oczekuję, że jeszcze w tym roku w publicznych urzędzie będę mogła wreszcie zapłacić zwykłą kartą bankową. I że będzie to standard, a nie wyjątek.