Dezercja elit

Przedstawiciele elit intelektualnych, artystycznych, naukowych, a także menedżerskich i biznesowych rzadko i niechętnie uczestniczą w sprawowaniu realnej władzy.

Publikacja: 03.08.2015 21:00

prof. Andrzej K. Koźmiński

prof. Andrzej K. Koźmiński

Foto: Fotorzepa/Magda Starowieyska

Wielki niemiecki filozof epoki klasycznego idealizmu Johann Fichte, pierwszy rektor Uniwersytetu Berlińskiego, w inauguracyjnym przemówieniu z 1809 r. stwierdził, że uniwersytet jest instytucjonalnym symbolem dążenia do prawdy i miejscem, w którym największe umysły będą świadomie kształtowały przyszłość. Zaprojektowany przez wysokiego pruskiego urzędnika Wilhelma von Humboldta uniwersytet miał służyć kształceniu elit.

Uniwersytety powinny dać społeczeństwu nie to, czego ono chce, tylko to, czego potrzebuje. A społeczeństwo potrzebuje elit. Żadne współczesne społeczeństwo nie może istnieć bez rozległej sieci i hierarchii organizacji, które muszą być stabilnie i fachowo kierowane. Szkolnictwo wyższe powinno zatem dostarczyć elit zdolnych do pełnienia tych funkcji.

Nowa arystokracja

Twórcy pojęcia elit – Vilfredo Pareto i Gaetano Mosca – rozumieli je zgodnie z intuicją językową jako klasę wyższą, a nawet wybraną, złożoną z osób pod różnymi względami „lepszych", do której dostęp jest z rozmaitych powodów ograniczony. Jednym z tych ograniczeń jest wyższe wykształcenie określonego typu.

Ważny jest podział elit na rządzące i nierządzące. Te drugie stanowią naturalną bazę rekrutacyjną dla pierwszych. Źle się dzieje, gdy ten naturalny porządek nie jest przestrzegany, bo wówczas rządy sprawują osoby nieprzygotowane i „nieuformowane" zarówno intelektualnie, jak i etycznie.

Choć takie podejście bywa krytykowane jako niedemokratyczne, to nie sposób nie zauważać, że w krajach postrzeganych jako wzorce demokracji elity są trwałym elementem systemu społecznego, ekonomicznego i politycznego. Stają się zarazem stopniowo coraz bardziej otwarte dzięki szerszej, ale ciągle selektywnej rekrutacji do najlepszych wyższych uczelni.

Ze względu na negatywny odbiór społeczny tradycyjne elity oparte na urodzeniu, pieniądzu i władzy politycznej wyraźnie słabną, do tego stopnia, że w naukach społecznych spotyka się enuncjacje o „końcu władzy". Możliwa jest oczywiście i taka sytuacja, w której tradycyjne elity, zwłaszcza te oparte na pieniądzu, przepoczwarzają się w nowe, oparte na „społeczeństwie sieci".

Jak dotychczas ten proces widoczny jest na większą skalę jedynie w USA. Tygodnik „The Economist" niedawno poświęcił temu zjawisku obszerne studium zatytułowane „America's new aristocracy".

Czynnikiem umożliwiającym ten proces jest oczywiście najwyższej klasy edukacja, którą pobierają dziedzice i dziedziczki fortun, oraz wyniesiona z domów silna motywacja osiągnięć. Zdarzają się także i przypadki wyraźnie kolizyjnego kursu tradycyjnych i nowych elit wyrosłych z sieci.

Dzieje się tak wówczas, gdy nowe elity aktywnie reprezentują roszczenia upośledzonego ekonomicznie prekariatu lub innych grup młodego pokolenia. Ostatnio obserwujemy to zjawisko w Grecji (Syriza) lub w Hiszpanii (Podemos).

Spojrzenie w przeszłość

W okresie międzywojennym polskie szkolnictwo wyższe dobrze wywiązało się z obowiązku kształcenia elit. Świadczą o tym sposób, w jaki polska inteligencja przeszła nieludzki test II wojny światowej, i zaskakująco wysoka pozycja w świecie, którą zdołali zapewnić polskiej nauce w okresie bezpośrednio powojennym ci jej przedstawiciele, którzy przetrwali.

Formowanie elit II Rzeczypospolitej było oparte na elitaryzmie rozumianym jako kształcenie niewielkich grup młodzieży, wywodzącej się w znacznej mierze z grup społecznie i ekonomicznie uprzywilejowanych, na szkołach naukowych złożonych z „mistrza" i „uczniów", dobrze wpisanych w pejzaż nauki światowej, na inteligenckim kodeksie etycznym i etykiecie zaczerpniętej z kręgu „ludzi dobrze wychowanych", jak twierdził Florian Znaniecki.

Po II wojnie światowej, w nowym ustroju uczelnie utraciły nie tylko elitarność, ale też etos i znaczną część naukowej rzetelności. Znakomity obraz przedwojennego i powojennego polskiego szkolnictwa wyższego zawierają „Wspomnienia i zapiski" wielkiego matematyka Hugona Steinhausa wydane po jego śmierci.

Odpowiedź na pytanie, czy i w jakiej mierze polskie uczelnie ukształtowały elity okresu PRL, nie jest łatwa. Po pierwsze dlatego, że nie wiadomo, o jakie elity chodzi i czy w ogóle zdążyły się one ukształtować.

Elity państwowo-partyjne i gospodarcze w całym okresie PRL zmieniały się bowiem wraz z kolejnymi etapami i ze zmianami w obrębie partii i państwa. Przy tym następne elity kształtowały się głównie w opozycji do poprzednich, a ich bazą rekrutacyjną pozostawały niezmiennie kolejne „frakcje" i „układy" w ramach komunistycznego establishmentu, który pojawił się – w dużej mierze z obcego nadania – zamiast naturalnych, odziedziczonych elit.

Trudno więc mówić o ciągłości kształtowania się i funkcjonowania tradycyjnie pojmowanych elit w PRL w warunkach upaństwowienia gospodarki, zniszczenia instytucji własności prywatnej i chwiejnego, niestabilnego, targanego sprzecznościami monopolu politycznego.

Ogromna większość osób, które w PRL skłonni bylibyśmy zaliczyć do elit, kończyła polskie uczelnie. Na skutek ciągłych wstrząsów, konfliktów, „czystek" i „rewolucji" trudno jednak stwierdzić, czy szkolnictwo wyższe okresu PRL było wyraźną i jednoznaczną wspólnotą kulturową, zdolną do przekazywania wzorców kolejnym pokoleniom, zwłaszcza wobec zniszczenia przedwojennej kultury akademickiej i niezastąpienia jej niczym innym.

Po zmianach 1989 roku

Procesom elitotwórczym sprzyjają gospodarka rynkowa respektująca prawa własności i system demokracji parlamentarnej. Dlatego tworzenie tradycyjnych elit po 1989 roku w Polsce nabrało impetu w sferze gospodarki i biznesu, polityki, kultury i nauki.

Elity są jednak chwiejne, mało stabilne i podatne na zjadliwe ataki w mediach, a zwłaszcza w sieci. Można więc zaryzykować ironiczne stwierdzenie, że nim polskie tradycyjne elity zdążyły się na dobre ukształtować, przemiany cywilizacyjne zaczęły spychać je ze sceny.

To zejście ze sceny jest zresztą w niemałej mierze dobrowolne, a nawet zamierzone. Przedstawiciele elit intelektualnych, artystycznych, naukowych, a także menedżerskich i biznesowych rzadko i niechętnie uczestniczą w sprawowaniu realnej władzy. Pozostawia się ją wąskim elitom politycznym w niewielkim stopniu zasilanym przez inne elity (np. intelektualne).

Wyjątkiem był przełom 1989 roku, kiedy wszyscy włączyli się aktywnie do kierowania państwem. Wkrótce jednak zostali wyparci przez rosnącą w siłę grupę zawodowych polityków i stosunkowo łatwo, niemal bez walki oddali jej pole.

Nie bez przyczyny socjologowie wspominają o „dezercji elit". Wynika ona nie tylko z Herbertowskiej „kwestii smaku" drażnionego prymitywizmem i cynizmem politycznych graczy, ale także z małej atrakcyjności ról przywódczych. Ta mała atrakcyjność ma z kolei źródło w znacznym natężeniu nastrojów podejrzliwości i wrogości wobec elit.

Potrzebny nowy typ

Polskie szkolnictwo wyższe powinno być intelektualnie i kulturowo zdolne do kształtowania „elit nowego typu", zakorzenionych w wirtualnych sieciach i w nich budujących pozycję, status społeczny, materialny, wpływy i zakres władzy.

Jak? Mogę pokusić się o przedstawienie kilku zaleceń.

Po pierwsze, elitarne szkolnictwo wyższe i wielka nauka są kosztowne. Oznacza to, że muszą być finansowane z wielu źródeł: ze środków publicznych, ze zleceń i dotacji biznesu, ze środków UE, z pomocy władz lokalnych, z opłat za studia i inne formy kształcenia, z dotacji prywatnych.

Zadaniem polityki rządu jest otwarcie tych strumieni finansowania, by zapewnić wybranym, najlepszym jednostkom poziom porównywalny z czołowymi ośrodkami europejskimi i umożliwić studiowanie w nich najzdolniejszym. Elity muszą być kształtowane na elitarnych uczelniach. Wymaga to przezwyciężenia w społecznościach akademickich syndromu „polskiego piekła".

Po drugie, współczesne szkolnictwo wyższe skazane jest na elitarność i na masowość, a zatem i zróżnicowanie form, programów i poziomów kształcenia.

W krajach najwyżej rozwiniętych wszyscy zatrudnieni będą w nieodległej przyszłości legitymowali się jakąś formą wykształcenia wyższego. Jest więc naturalne, by studenci płacili za kwalifikacje zdobywane w licencjonowanych i starannie nadzorowanych uczelniach o profilu zawodowym, chociażby zaciągając gwarantowane przez państwo kredyty.

Po trzecie, na rynku usług edukacyjnych i badań powinny być zapewnione równe warunki konkurowania: przez jakość edukacji i badań oraz siłę marki. W warunkach globalizacji jest to konkurencja międzynarodowa.

Polska ma w tym zakresie wielkie zaległości do nadrobienia, także dlatego że nasz kraj nie kojarzy się z wysoką jakością kształcenia i wysokim poziomem badań naukowych. Warunkiem zmiany jest aktywne uczestnictwo w międzynarodowych sieciach akademickich.

Po czwarte, konieczna jest profesjonalizacja zarządzania uczelniami i ośrodkami badawczymi. Wymaga to z jednej strony wyraźnego określenia kryteriów oceny i mierników sukcesu (także finansowych) uczelni i jednostek naukowych, a z drugiej ukształtowania się grupy zawodowych menedżerów zdolnych do realizacji tych celów.

Autor jest prezydentem Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie

Opinie Ekonomiczne
Umowa koalicyjna w Niemczech to pomostowy kontrakt społeczny
Opinie Ekonomiczne
Donald Tusk kontra globalizacja – kampanijny chwyt czy nowy kierunek?
Opinie Ekonomiczne
Piotr Arak: Ewolucja protekcjonizmu od Obamy do Trumpa 2.0
Opinie Ekonomiczne
Robert Gwiazdowski: Repolonizacja, czyli reupartyjnienie gospodarki
Opinie Ekonomiczne
Bogusław Chrabota: Tusku, nie ścigaj się z Trumpem