Jest pomiędzy przemysłem obronnym a produkcją słodyczy, choć miejsce zapewne jest przypadkowe. Ważne, że urzędnicy dostrzegli rozwijającą się dynamicznie nową gałąź usług. I może nawet dadzą jej pieniądze na dodatkową reklamę. Ostatecznie tylko w ubiegłym roku cudzoziemcy zostawili w naszych gabinetach lekarskich, szpitalach i sanatoriach ponad miliard złotych. W tym kwota ta może być jeszcze wyższa.

Rosnąca popularność Polski na mapie turystyki medycznej to – według jednej z firm badających ten rynek na świecie – rezultat krótkiego czasu oczekiwania na zabiegi, zdecydowanie niższych niż w większości państw zachodnich cen, a także wysokiego poziomu usług. Brzmi to wszystko świetnie i bardzo proeksportowo. Tyle że przeciętny Polak korzystający z państwowej służby zdrowia i zapisujący się na bardziej specjalistyczne badania nieraz z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem mógłby zapytać, czy aby na pewno mówimy o tym samym kraju i tych samych usługach.

Kraj jest oczywiście ten sam, ale rodzaj usług już nie. Zagraniczni turyści korzystają głównie z rozwijającej się prywatnej służby zdrowia, którą od państwowej dzieli coraz większa przepaść. Kolejne projekty jej reformy grzęzną w politycznych sporach, a jej brak coraz bardziej odczuwają pacjenci. To jednak nie jest bolączką zagranicznych turystów, dla których nasze prywatne usługi medyczne są wciąż znacząco tańsze niż gdzie indziej. Tymczasem dla polskich pacjentów w większości są niedostępne.

System opieki zdrowotnej i finansowania leczenia wymaga zmian. Dzięki turystom medycznym widać to jeszcze wyraźniej.