Oferta mieszkań puchnie, klienci nie palą się do zakupów, deweloperzy ogłaszają kolejne coraz bardziej agresywne promocje. Tak w wielkim skrócie można opisać dzisiejszy rynek mieszkań. Słychać głosy, że jesteśmy w przededniu pęknięcia bańki. Podziela pan te opinie?
Nie sądzę, by w najbliższym czasie na rynku nieruchomości miały nastąpić jakieś gwałtowne zjawiska, chyba że pojawią się czarne łabędzie. Nie chcę jednak spekulować.
Spójrzmy na Europę Zachodnią. Nasza firma buduje bardzo dużo we Francji i w Beneluksie, więc wiemy dobrze, co się tam dzieje. Ewidentnie nastąpiło spowolnienie, ale nie ma krachu polegającego na spektakularnym spadku wartości oferowanych mieszkań i lokali usługowych.
W Polsce potencjalnie największe wyzwanie stoi przed deweloperami, którzy kierują się filozofią monokultury, budując wyłącznie mieszkania na sprzedaż dla klientów indywidualnych, z pominięciem PRS, czyli lokali na wynajem, nie dostosowując swojej oferty do realnych potrzeb społeczeństwa. Na razie polski rynek jest w stanie wyczekiwania.
Na co?
Co będzie ze stopami procentowymi w Stanach. Jakie kroki poczyni bank europejski, a za nim nasz bank centralny, w myśl zasady naczyń połączonych. Być może 2025 rok przyniesie ożywienie na polskim rynku nieruchomości. Niewykluczone jednak, że będzie bardzo podobny do mijającego roku.
W tym roku rynek mieszkań zdestabilizowało zamieszanie z programem „Na start”. Dopłaty do kredytów miały popłynąć w lipcu. Część klientów postanowiła na nie czekać. Także deweloperzy zastanawiali się nad produkcją osiedli dostosowanych do programu. Tymczasem koalicjanci do dziś spierają się o sens programu, stanowisko stracił pracujący nad nim wiceminister. Nikt nie wie, co dalej. Takie programy są w ogóle potrzebne?
Eiffage stara się uniezależnić od tego typu kroplówek. Przykład znów idzie od naszej firmy matki – we Francji przez wiele lat działały bardzo mądre programy stymulujące rynek nieruchomości adresowane do klienta indywidualnego, który chce kupić nowe mieszkanie na wynajem.