Polski rynek instytucjonalnego wynajmu mieszkań (PRS) w ostatnim czasie mocno przyspieszył. Analizy firmy doradczej Colliers wskazują, że jesteśmy pod tym względem najszybciej rozwijającym się krajem w Europie Środkowo-Wschodniej. Skąd to nagłe przyspieszenie?
Zaczynamy od bardzo niskiego poziomu. Rynek instytucjonalny w Polsce to 1–2 proc., podczas gdy np. w Norwegii i Szwecji jest to ok. 40 proc., a w Austrii – już pewnie z 60. Każdy wzrost w naszych statystykach wygląda więc imponująco. Wystarczyło, że jeden–dwóch klientów instytucjonalnych kupiło u nas sporo mieszkań na wynajem, by na tym płytkim rynku zrobiło się morze.
W krajach ościennych, np. w Niemczech, rynek PRS jest bardzo rozwinięty. Firmy posiadają olbrzymie majątki w nieruchomościach, które przynoszą stałe dochody. I te „instytucjonalne" pieniądze, kojarzone z funduszami, także emerytalnymi, muszą gdzieś pracować. Na tych rynkach ceny nieruchomości poszły w górę tak wysoko, że nawet papier nie zniesie wyniku finansowego. Dlatego na celowniku zewnętrznych firm znalazła się Polska. Ale ten rynek tak jak szybko się dziś zapalił, może równie szybko zgasnąć, jeśli zabraknie dużych kupujących.
Z jakiego powodu mogliby się od nas odwrócić?
Gdyby doszło do takiej sytuacji jak kiedyś w Niemczech, kiedy to poprzez regulacje centralne najemcy dostali takie wsparcie, że opłacalność inwestycji mocno spadła. W Polsce tego mechanizmu jeszcze nie ma, ale są obawy. Inwestycje w nieruchomości rozumiane jako usługi są postrzegane jako niebezpieczne. Nie dają możliwości zmiany tego niebezpiecznego biznesu, np. poprzez sprzedaż mieszkań choćby tym, którzy je wynajmują. Jest niepokój, że pojawią się przepisy, które przeregulują rynek tak dalece, że firmom nie będzie się opłacało inwestować w mieszkania na wynajem i trzeba będzie próbować je sprzedawać. Choć, oczywiście, trzeba wspomagać tych, którzy wynajmują.