Rynek aptek, jeden z kluczowych – niedocenianych – elementów systemu ochrony zdrowia od lat upada. Dziś już całkiem rządzi się własnymi prawami, a skala nieprawidłowości jest porażająca. Najlepiej świadczy o tym między innymi fakt, iż większość największych sieci polskich aptek od lat nie płaci w Polsce podatków, a małe polskie apteki wbrew intencjom ustawodawcy znikają w zatrważającym tempie. Jakby tego było mało, nowe propozycje resortu zdrowia, w którym nie pracuje praktycznie nikt znający rynek aptek, sprzyjają coraz większemu bałaganowi i forowaniu jednych na rzecz drugich.
Osiągnięciu tego stanu pomógł fakt, że w 2001 r. w Ministerstwie Zdrowia rozwiązano Departament Farmacji, pozostawiając apteczny sektor poza obszarem obserwacji państwa. Bezpośrednim i obecnie jedynym nadzorcą wartego ponad 30 mld zł rynku jest Państwowa Inspekcja Farmaceutyczna (130 inspektorów w całym kraju), która stworzona 25 lat temu do kontroli małych rodzinnych firm – mimo wyraźnej kompetencji i szczególnych dla aptek przepisów antymonopolowych – przymykała oko na dokonujące się na rynku koncentracje.
Dziś jest za słaba na zderzenie z wielkimi korporacjami, więc tym bardziej nie reaguje na łamanie prawa. Wobec rozbicia organizacyjnego inspekcji na część centralną (główna IF, kierująca inspekcją) i tzw. administrację zespoloną (wojewódzka IF) nadzór nad rynkiem przybiera kuriozalne formy – GIF dostrzega naruszenia prawa, nakazuje reagować, a WIF zgodnie raportuje wojewodom, że wszystko jest w porządku. Wojewodowie, nie mając narzędzi kontrolnych, przyjmują raporty i w ten sposób sumienie państwa jest czyste. Niestety, rynek pozostaje niechroniony.
Na granicy prawa
Od lat polscy przedsiębiorcy z rzekomo chronionego sektora MŚP są rugowani z rynku. Z naruszeniem limitów antykoncentracyjnych mających chronić małe apteki rynek przejmują korporacje budujące sieci aptek, a te zgodnie ze znanym z innych branż schematem trafiają w ręce zagraniczne. W 2015 r. ok. 10 proc. aptek w Polsce działało z naruszeniem przepisów antykoncentracyjnych. Na usieciowieniu poza rodzimymi aptekarzami tracą również pacjenci, bo sieci to już nie jest etyczna służba zdrowia i bezpieczeństwo terapii, tylko machina biznesowa i liczenie zysków. Wraz z ich rozwojem rynek się wynaturza, zmieniają się priorytety, pojawia się realne zagrożenie zdrowia publicznego.
Apteki przestają być placówkami ochrony zdrowia, ale nie przeszkadza to dla zysku wykorzystywać ich pozytywnego wizerunku. Zamiast ograniczać sprzedaż i zakres stosowania, promuje się, zwiększa popyt i spożycie medykamentów. Dziś jesteśmy europejskim liderem pod względem konsumpcji leków per capita. A leki nie są bezpieczne. W spożyciu leków przeciwbólowych jesteśmy w czołówce świata. Jedna z ośmiu hospitalizacji wynika właśnie z nadmiernego, nieprawidłowego ich spożycia.