Litery na eksport

Co Polska może zaoferować Europie i światu? Książki!

Publikacja: 30.07.2012 14:46

Litery na eksport

Foto: Fotorzepa, BS Bartek Sadowski

Artykuł pochodzi

z tygodnika "Uważam Rze"

Niewykluczone, że na fali futbolowego optymizmu zagraniczni kibice, którzy gościli nad Wisłą, zechcą o Polsce dowiedzieć się czegoś więcej ponad to, że mamy smaczny żurek. Kto wie – może aby lepiej poznać naszą kulturę, zechcą sięgnąć po polskie książki? Czy jednak w europejskich księgarniach znajdują się tłumaczenia polskich powieści? Jakich polskich pisarzy może przeczytać Czech, Duńczyk albo Francuz? I jaki obraz polskiej rzeczywistości z tej lektury wysnuje?

Robię to dla pieniędzy

Pomimo wiodącej obecnie roli języka angielskiego oraz unifikacyjnych dążeń krajów europejskich języki narodowe wciąż trzymają się mocno. Na tyle mocno, że wygłoszona w 1993 r. na konferencji translatorskiej w Arles maksyma Umberto Eco – „Przyszłym językiem Europy jest przekład" – sprawdza się w stu procentach. Dla polskich autorów nie jest to jednak dobra wiadomość. Nasz niezbyt prężny rynek literacki oraz język, zdecydowanie nienależący do najłatwiejszych, sprawiają, że do tłumaczeń polskich autorów nie ustawiają się kolejki chętnych. Na dodatek polska literatura (wyjąwszy może poetyckich noblistów) nie doczekała się specjalnych laurów. A nie doczekała się, ponieważ nie jest tłumaczona. I koło się zamyka.

Sytuację tę na szczęście ratuje wcale niemała grupa tłumaczy, czyli pasjonatów, którzy z uporem godnym lepszej sprawy przekładają polską literaturę. Ich zamiłowaniu do naszej kultury przyklaskują liczne instytucje, wśród których po stronie polskiej prym wiedzie Instytut Książki, prowadzący szereg programów adresowanych do tłumaczy literatury polskiej. W ich ramach instytut pokrywa koszty przekładów, finansuje przygotowanie próbek tłumaczeń, które mają zachęcić przyszłych wydawców do decyzji o publikacji książki, oferuje stypendialne pobyty robocze oraz podpowiada tłumaczom, co w polskiej literaturze współczesnej warte jest uwagi. Podobne instytucje, wspomagające subwencjami przekład literacki, istnieją w większości europejskich krajów – oczywiście im większy i prężniej działający rynek wydawniczy, tym pomoc hojniejsza. Dlatego też w Niemczech, najpotężniejszym europejskim imperium wydawniczym, wydaje się najwięcej książkowych tłumaczeń – w tym z języka polskiego. Ekonomiczne zaplecze rynku wydawniczego przynosi wymierne efekty literackie. W Niemczech ukazuje się rocznie około 50 książek polskich autorów (dla porównania – w sąsiedniej Danii w ostatnich 40 latach ukazało się ich w sumie 87). Niemcy okazują się zatem książkowym rajem – i dla tłumaczy, i dla samych pisarzy. Niemieckie wydanie książki to bowiem nie tylko dodatkowe honorarium, ale także stypendia, spotkania autorskie, nagrody, bankiety.

Wyczerpująco, choć z ironicznym dystansem, pisze o tym w książce „Dojczland" Andrzej Stasiuk, jeden z najczęściej tłumaczonych na język niemiecki polskich autorów. „No więc mam za sobą sześćdziesiąt niemieckich hoteli, sześćdziesiąt niemieckich miast, sześćdziesiąt dworców i siedem niemieckich lotnisk. [...] Robię to wszystko dla pieniędzy. Na Gare de Nord nie ma kasy. Nikt mnie tam nie zaprasza. Więc jadę do Kassel. Jadę do Konstancji. Pojadę nawet do Cottbus. Żeby wspominać Bukareszt. Żeby wspominać Tiranę. Żeby wspominać rodzinną wieś mojego ojca".

Do Niemiec, gdzie są kasa i prestiż, jadą niemal wszyscy najważniejsi polscy autorzy. Pisarz, który ma na koncie kilka w miarę poczytnych książek, ale żadna nie została do tej pory przetłumaczona na niemiecki, powinien jak najszybciej zmienić agenta..

Węgier czyta o Węgrzech

Niemiecki rynek żywo reaguje na wydarzenia polskiego świata literackiego. Czytelnik znad Renu, który obserwuje na bieżąco tłumaczenia polskich autorów, ma o wiele lepsze pojęcie o polskiej literaturze od przeciętnego czytelnika w Polsce. Zna doskonale i klasyków, i twórców najmłodszego pokolenia. Zna powieściopisarzy i poetów. Eseistów i reportażystów. Czytelnicy z innych krajów nie mają takiego szczęścia. Gdyby Finowie, Holendrzy, Portugalczycy lub Rumuni czerpali wiedzę o historii polskiej literatury na podstawie tłumaczeń na poszczególne języki, ograniczyłaby się ona właśnie do historii. Tłumaczy się Mickiewicza, Sienkiewicza, Orzeszkową, sięga się czasami po Gombrowicza i Schulza. Obecni są poeci z panteonu – Miłosz, Herbert, Szymborska i Różewicz. Z literaturą średniego i młodego pokolenia jest krucho, przewija się ledwie kilka nazwisk – Stasiuk, Tokarczuk, Huelle, Masłowska, Witkowski, Kuczok.

Są jednak kraje, gdzie jest trochę lepiej. – To nasi najbliżsi sąsiedzi: Ukraina, Węgry, Czechy, Rosja, Litwa, nieźle jest też w Hiszpanii, we Francji i we Włoszech – mówi Ewa Wojciechowska z Instytutu Książki. Istotnie – czeski czytelnik nie może narzekać na nieznajomość polskiej literatury, w tłumaczeniach ukazują się najważniejsze książki. Do prezentacji polskiej twórczości Czesi podchodzą tematycznie. Tegoroczne Targi Książki w Pradze jasno dowodzą, co nasi południowi sąsiedzi chcą czytać – trochę beletrystyki (najpopularniejsi autorzy to Dorota Masłowska, Olga Tokarczuk i Janusz Rudnicki, którym zachwycił się znany czeski pisarz Petr Šabach), ale przede wszystkim reportaż – główny panel dyskusyjny Targów związany z naszym krajem nosił tytuł „Polska szkoła reportażu", a wśród gości znaleźli się Hanna Krall, Mariusz Szczygieł i Mariusz Surosz. Fakt zaproszenia (i wydawania) Szczygła oraz Surosza jest zresztą znamienny – obaj reportażyści piszą o Czechach, a zatem czeski czytelnik zagląda do ich książek nie tyle po to, by poznać Polskę, ile by dowiedzieć się, jak Polacy widzą ich kraj.

Być może nagła moda na Rudnickiego rządzi się zbliżonymi prawami – najnowszy tom opowiadań tego pisarza nosi przecież tytuł „Śmierć czeskiego psa", a sam Rudnicki przez kilka lat mieszkał w Pradze. Podobnie jest na Węgrzech, gdzie „Gulasz z turula" Krzysztofa Vargi święcił triumfy

– Węgrzy chętnie czytali Polaka piszącego o Węgrzech. Z rozpędu zaś, choć już z mniejszym zainteresowaniem, przeczytali pozostałe tłumaczenia książek tego autora. Czy tylko dlatego, że Krzysztof Varga ma węgierskie korzenie? – Takie wyraźne przypadki mamy tylko dwa – mówi Ewa Wojciechowska.

– Poza tym zdarza się, że dany autor jest bardzo popularny w jakimś kraju bez szczególnego powodu, tak jest np. z Andrzejem Sapkowskim w Hiszpanii i w Rosji, Joanną Chmielewską i Januszem L. Wiśniewskim w Rosji i Wisławą Szymborską we Włoszech – dodaje.

Kiedy trudno stwierdzić, dlaczego pewien autor jest szczególnie popularny w danym kraju, jego sukcesu należy przede wszystkim upatrywać w jakości tłumaczenia oraz swoistej modzie na pewien gatunek literacki. Dużą rolę odgrywa też przypadek. Zbigniew Masternak, autor przetłumaczonej m.in. na wietnamski powieści „Niech żyje wolność", przyznaje, że tłumacza swojej książki poznał w jednej z warszawskich restauracji. Z kolei „Bajki dla Idy" – książka dla dzieci autorstwa Mikołaja Łozińskiego, którego obie powieści doczekały się wielu tłumaczeń – zostały przetłumaczone jedynie na łotewski, za to na tyle dobrze, że właśnie otrzymały nagrodę dla najlepszej książki dziecięcej roku. Dlaczego akurat Łotysze sięgnęli po „Bajki dla Idy"? Tego nie potrafi wytłumaczyć nawet autor.

Polska nisza

O wiele ciekawsze od tego, dlaczego książki danego autora ukazują się w tym, a nie innym kraju, jest pytanie odwrotne – o przyczyny nieobecności. Viktória Szathmáry-Kellermann, węgierska tłumaczka literatury polskiej, przypomina sytuację z odrzuceniem przez węgierskie wydawnictwa tłumaczenia „Kieszonkowego atlasu kobiet" Sylwii Chutnik. Powieści, która szybko została przetłumaczona na kilka języków. Po serii spotkań z autorką na Węgrzech oraz publikacji fragmentów powieści w ważniejszych czasopismach literackich ukazanie się węgierskiego tłumaczenia było kwestią czasu.

Węgierskiego „Atlasu..." nie ma jednak do dziś. Dlaczego? – Ponieważ twórczość autorki jest zbyt lewicowa, zbyt radykalna i zbyt feministyczna dla kontrowersyjnego społeczeństwa węgierskiego – mówi Szathmáry-Kellermann. Z powodu niekompatybilności społecznych odczuć zarzucono także prace nad węgierskim tłumaczeniem „Heroiny" Tomasza Piątka. Wydawcy po prostu boją się ryzykować – i chodzi tutaj nie tylko o kontrowersyjny temat, ale także o fakt, że młoda polska literatura nie jest atrakcyjna dla potencjalnego czytelnika. Niezależnie od sukcesu danej książki w Polsce.

Na ten zresztą aspekt oficyny z krajów niebędących wydawniczymi potęgami nie zwracają szczególnej uwagi. Liczy się dla nich co innego, o czym mówi Martyna Markowska, tłumaczka języka fińskiego: – Rynek tłumaczeniowy w Finlandii jest dość mały, chociaż Finowie i tak ogromnie dużo czytają (przynajmniej w porównaniu z Polakami). Decyzja powierzenia jakiegoś tytułu tłumaczowi to już jednak bardziej skomplikowana sprawa. Wydawnictwa tutaj nie kierują się zbytnio tym, czy dana książka jest dobra i czy zdobyła sukces w Polsce, ale czy tłumaczenie w Niemczech czy np. w Holandii się dobrze sprzedaje. Na sukces przekładu polskiej książki i tak mało kto liczy, więc ukazują się one w niewielkich wydawnictwach.

Justyna Czechowska z Duńskiego Instytutu Kultury potwierdza: – Nie są to rzeczy popularne, polska literatura jest niszowa, najczęściej wydawana w małych wydawnictwach.

Niekiedy proporcje między tłumaczeniami z języka polskiego na język obcy a tłumaczeniami z tego języka na polski są mocno zaburzone. Na niekorzyść Polski, a przecież wydawać by się mogło, że pod względem  literackim taka na przykład Islandia z Polską równać się nie może. Jest jednak odwrotnie, o czym przekonuje Hubert Klimko-Dobrzaniecki: – Polska literatura jest tam reprezentowana szczątkowo. Natomiast literatura islandzka w Polsce prezentuje się okazale. Te dysproporcje wynikają z tego, że Islandia jako państwo bardzo popiera swoją szeroko rozumianą sztukę, z naciskiem na muzykę i literaturę, w ostatnich latach również film odgrywa dużą rolę. Państwo wie, że inwestowanie w rodzimych artystów to nie są wyrzucone pieniądze, że dzięki sztuce, leżąc na peryferiach Europy, Islandia peryferią nie jest – zauważa autor „Rzeczy pierwszych".

Obecnie sztuka to najważniejszy produkt eksportowy Islandii. Islandczycy więc raczej eksportują niż importują. Dlatego Klimko-Dobrzaniecki, pomimo że spędził na Islandii 10 lat i nawet wydał po islandzku dwa tomiki wierszy, na tłumaczenie swoich islandzkich, choć pisanych po polsku, powieści się nie doczekał. Doceniono go za to w innym regionie Europy.

– Muszę się przyznać, że odniosłem pewien sukces we Francji, ale to nie do końca moja i tylko moja zasługa, bo żeby książka się gdzieś pojawiła, musi być polecona przez kompetentną osobę – twierdzi.

– Krótko mówiąc, musi trafić we właściwe ręce, przed właściwe oczy. Moje dwie książki zostały polecone przez Margot Carlier i wydane we Francji, a potem już poszło. Do tego stopnia, że w ciągu trzech ostatnich lat wydałem tam sześć książek. Dorobiłem się kieszonkowego wydania w prestiżowym Livre de Poche i wyszło na to, że jestem, czy też byłem, najchętniej tłumaczonym Polakiem obok Kapuścińskiego, Gombrowicza i Mrożka. Oczywiście to czysty przypadek i nie zadzieram nosa, bo z kim do ludzi, ale to miłe.

Mimo trudności translatorskich

Powodów do narzekania nie ma też Michał Witkowski: – „Lubiewo" ukazało się jakoś tak w 20 krajach, np. w Anglii, w Skandynawii, Izraelu, jest też przekładane na koreański. „Barbara" wyszła tylko w Niemczech, ponieważ była nieprzekładalna. „Margot" wyszła w Szwecji, kupili ją też Niemcy i Czesi. „Drwal" został kupiony przez Norwegów, Szwedów i Hiszpanów, z tym że wyjdzie tam w języku katalońskim – wylicza. Pytany o kraj, w którym jest najlepiej odbierany, odpowiada:  – To Szwecja. Niemcy kiedyś  brali wszystko polskie, jak leci, ale potem okazało się, że to się nie sprzedaje i teraz nie biorą nic, dla odmiany. A w Szwecji wariują na moim punkcie.

I to wszystko pomimo ogromnych trudności translatorskich, które pojawiły się przede wszystkim przy okazji „Lubiewa". Kłopotem był w tym przypadku potoczny i środowiskowy język – każdy z tłumaczy musiał zmierzyć się choćby z „lujem", „przegięciem" lub „czuczłem". Z tytułem radzono sobie różnie – albo zostawiano oryginał, albo szukano opisowego zamiennika (angielskie „Lovetown"), albo – jak w Finlandii – zamieniono go na „kurwidołek" („Hudsula").

Z głośnych tytułów ostatnich lat sporo problemów przysporzyła tłumaczom również Dorota Masłowska. W różnych wersjach tytułu „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną" pojawiały się śnieg, krew lub Królewna Śnieżka. Takich problemów nie miał za to Mikołaj Łoziński. Jego pierwsza powieść miała tytuł rozumiany pod każdą szerokością geograficzną („Reisefieber"), druga zaś zalecała się słowem najprostszym z możliwych i nieznoszącym żadnych odstępstw – „Książka".

Z problemami czy bez tłumaczenia książek Klimki-Dobrzanieckiego, Łozińskiego, Masłowskiej, Witkowskiego i wielu innych polskich autorów znajdują się w księgarniach europejskich miast. Pozostaje pytanie, czy europejski czytelnik zechce do polskiej niszy sięgnąć?

Artykuł został opublikowany

w tygodniku "Uważam Rze"

Artykuł pochodzi

z tygodnika "Uważam Rze"

Pozostało 100% artykułu
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski
Literatura
"To dla Pani ta cisza" Mario Vargasa Llosy. "Myślę, że powieść jest już skończona"
Literatura
Zbigniew Herbert - poeta-podróżnik na immersyjnej urodzinowej wystawie
Literatura
Nagroda Conrada dla Marii Halber
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Literatura
Książka napisana bez oka. Salman Rushdie po zamachu