Antoni Słonimski podrwiwał, że Tadeusz Konwicki nie znalazłby chyba dla siebie tematu, gdyby pochodził z Bydgoszczy. Na szczęście dla nas wszystkich – kochających literaturę – pochodził z Wileńszczyzny i o niej też pisał, dokonując, w wydanej w 1974 roku „Kronice wypadków miłosnych", zręcznego pastiszu powieści dla dorastającej młodzieży.
Akcja powieści rozgrywa się wiosną i latem 1939 roku, gdy na podwileńskich błoniach defilowały szwadrony 13 Pułku Ułanów, zwanego tatarskim, a w mieście ogłaszano co chwila próbne alarmy przeciwlotnicze. Silni, zwarci i gotowi obiecywaliśmy, że nie oddamy ani guzika. Tymczasem – pisał Konwicki – „Litwa była wtedy wielkim zachodzącym słońcem, co zostawia po sobie smugi dziwnie pięknych świateł i resztkę dogasającej tęczy. Dożywała ona swoich dni w polszczyźnie wileńskiej, w pieśniach białoruskich, w przysłowiach litewskich, trwała jeszcze w ginącym obyczaju, w wybujałych chorobliwie na chwilę charakterach, w powolnej i gęstej dobroci ludzkiej. Odchodziła w niepamięć przez krajobraz pełen szalonych kwiatów, słodkich zapachów ziół, budzących tajemniczą grozę borów". Na tym tle rozgrywa się historia dwojga gimnazjalistów: Aliny i Wicia, zakochanych po raz pierwszy i – jak to zwykle w takich sytuacjach bywa – przekonanych, że to miłość jedyna w życiu, a więc także i ostatnia.