Tekst z archiwum tygodnika Uważam Rze
Pisarze, którzy wypowiadali się na temat pieniądza, sami ledwo wiązali koniec z końcem. Za to chętnie udzielali rad tym, którzy mieli miliony. Ale posłuchajmy i ich. Oni też mają swoją opowieść.
Dookoła franka
Przekartkujmy klasyków wolnego rynku w literaturze. Najpierw tych z Zachodu. Honoriusz Balzak miał w jednym paluszku giełdę, lichwę, pożyczkę i procent. I to go uratowało od śmierci głodowej, na co się zanosiło. Bo kiedy zamieszkał na nędznym paryskim poddaszu, próbował się dorobić jako właściciel drukarni. Poszło mu tak krzywo, że długi trzeba było spłacać za wyprzedawany (niewielki) majątek rodzinny. Nakupił więc papieru i zamknął się, by pisać powieść. Pomógł mu skandal. Jego „Fizjologię małżeństwa" okrzyknięto pornografią, więc nakład rozszedł się na pniu. A skoro tak, to Balzak wymyślił, że teraz pracować będą na niego książki. Zaprojektował, że napisze serię – „Komedię ludzką" – czyli jakieś 130 dzieł, co pozwoli mu nie zaznać biedy do śmierci. Rzeczywiście kolejne tytuły sprzedawały się nieźle, ale bogacza z Balzaka nie zrobiły. Bo ten pisał przez całe noce, pochłaniając przy tym hektolitry kawy, ale w dzień trwonił forsę. Ciągle przy tym żebrał u wydawców o kolejne zaliczki. Żeby je spłacić, pisywał nieraz po 14 godzin non stop. Przy tym musiał baczyć, co robi, bo do swej literatury wprowadził aż dwa tysiące postaci. Takiej eksploatacji organizm nie mógł wytrzymywać w nieskończoność. Balzak zszedł, kiedy miał zaledwie 51 lat. I oczywiście pozostawił po sobie mnóstwo długów.
O pieniądzu wiele miał do powiedzenia francuski nowelista Guy de Maupassant. Zebrało się tego jakieś 300 opowiadanek na różne tematy, ale zawsze wokół problemu ludzi, którzy się dorobili albo byli w trakcie dorabiania. Układ był taki: jeżeli opowiadanko szło do gazety, mogło zawierać najwyżej 3 tys. słów, a gdy wydawano je w książce, historyjka mogła liczyć 10 tys. słów. Wszystko dookoła mamony. Ot, „Klejnoty pana Latin". Drobny urzędniczyna, który miał w życiu jedną cenną sprawę – piękną żonę. Na dwa bilety do teatru nie było go stać, więc żona chadzała na przedstawienia sama. O klejnotach mowy być nie mogło, więc kładła na siebie tanie imitacje. Kiedy zmarła, małżonek zaniósł do jubilera te świecidełka przekonany, że zgarnie za nie marne grosze. A tu się okazało, że to wszystko oryginały i są warte krocie. Bo piękna żona wcale nie chodziła do teatru, lecz do zamożnych kochanków, którzy ją obdarowywali. Sam Maupassant miewał napady paniki: że jest biedny, że do drzwi puka komornik, że umrze z głodu. Do tego doszedł nieuleczalny wówczas syfilis. Po tym, jak próbował sobie poderżnąć gardło, zamknięto go w klinice psychiatrycznej. Nigdy stamtąd nie wyszedł.
Dookoła funta i dolara
Pieniądzem interesował się Karol Dickens. Na wolnym rynku debiutował jako pakowacz czernidła do butów w małej fabryczce. Kiedy został gońcem u londyńskiego adwokata, wydawało mu się, że złapał Pana Boga za nogi. I rzeczywiście: kursował po mieście i podpatrywał różne jego śmiesznostki. A że pisało mu się łatwo, zaczął te obrazki wysyłać do gazet. Drukowali i prosili o jeszcze. Wreszcie ktoś podsunął myśl, żeby zrobić z tego powieść w odcinkach. Dickens wymyślił więc sobie postać główną, niejakiego Pickwicka, i dołożył do tego ze trzy setki postaci pobocznych. I tłukł te historie z tygodnia na tydzień, aż zrobiła się z tego opasła powieść. Ale temat pieniądza ciągle go uwierał. I akurat kiedy tonął w długach i musiał się dopraszać pożyczek u różnych możnych sknerów, wpadł na pomysł historii o bogaczu, który w noc wigilijną przechodzi kompletną metamorfozę. Z dusigrosza staje się dobroczyńcą. Tak powstała jedna z najbardziej znanych na świecie fabuł (ekranizowana wielokrotnie) – „Opowieść wigilijna". To historia o tym, ile dobrego może zrobić pieniądz, jeśli jest użyty w porę i dla dobrej sprawy.